
Nie istnieje już sklep mięsny Pana Kowalskiego vis-à-vis bloku na dzisiejszym 3 Maja ulokowany. Zanim po latach miałem przyjemność poznać bliżej pana Kowalskiego jako kilkunastolatek, delegowany przez mamę, szedłem do jego sklepu po wołowinę, która miała za zadanie smak rosołu z kury na rynku kupionej wzbogacać.
W sklepie, w kolejce stojąc, niezwykły kunszt obsługi klienta podziwiałem, przez pana Kowalskiego oczekującym prezentowany. Opiszę go tak: połeć mięsa na krwawym pieńku leżący, wielkim toporem mistrz rzeźnicki rąbał i kawał odcięty jednym sprawnym ruchem na wagą rzucał. Tejże strzałka błyskawicznie w prawo odbijała i zanim jakikolwiek punkt osiągnęła, mięso z szalki wolną od topora ręką ważący chwytał i w papier sprawnie pakował. Czterdzieści siedem dwadzieścia – cenę kupującemu oznajmiał, czym mnie, i płacącego poniekąd też, w niemy wprowadzał podziw. Do dziś nie rozgryzłem, jak można było tak z głowy, tak ekwilibrystycznych kalkulacji dokonywać. Pytana rodzicielka wyjaśniła mi, że to ważenie i liczenie trochę tak na „oko” się odbywa, a bunt czy reklamacja w grę nie wchodził, bo sklepów z mięsem jest w Pułtusku dwa i przez to swoje prawa dyktują!
Drugi, w Rynku mający siedzibę, prowadził wraz z małżonką przez wieki całe, niezapomniany gawędziarz pan Rybarczyk. I tylko socjalistyczny cud mógł sprawić, że dwa sklepy mięsne, cały ówczesny Pułtusk w mięso i wędliny zaopatrywały! Co nieco sprawę tłumaczy dowcip wtedy krążący: przed wojną nad sklepem wisiał szyld z napisem „rzeźnik”! Wszedłeś do sklepu, a tam było mięso! Po wojnie nad sklepem wisiał szyld z napisem „mięso”! Wszedłeś do sklepu, a tam rzeźnik był! Kolejki, szczególnie przedświąteczne, to rytuał, atmosfera, wrażenia niemożliwe do opisania, niepowtarzalne i ulotne niczym chwila ich trwania. Po latach wielu, z będącym na emeryturze panem Kowalskim lubiłem pojedynki pokerowe odbywać, często w nocy i zawsze w kłębach papierosowego dymu. Twardy to był przeciwnik, bo hartował się walcząc w armii generała Andersa!
Z dołu, z podwórka lub z góry, od ulicy 3 Maja, można było wejście do klatki schodowej kamienicy Pana Winciunasa, w której mieścił się „sklep” nocny, pieszczotliwie „bunkrem” lub „metą” zwany. Praktycznie przez całą dobę ciocia Majewska spragnionych czy na kacu będących ratowała, a spłukanych, którym ufała, często zakup kredytowała. Sklepów tej branży w Pułtusku było kilka, a wszystkie panie w nich obsługujące, ciepło ciociami nazywane były.
Z okien mieszkańcy bloków oglądać mogli podwórze, a na nim wielki garaż pana Winciunasa stojący, kanałek z zacumowanymi łódkami, a dalej, w tle, Alejki i kompleks kościelny wraz z budynkami LO. Do ściany bocznej garażu przylegał dość ohydny śmietnik, w którym liczne szczurze rodziny bogaty żywot wiodły. W letnie upały, gdy już smród mocno dawał się we znaki, urządzano polowania na te spokojny żywot wiodące gryzonie. Te walczyły z determinacją o przetrwanie. Nie była to jednak walka ani równa, ani ładna.
Dalej trzepak i ciąg małych garaży, z jednym, który od strony kanałku był posadowiony i za warsztat naprawy rowerów panu Cienieckiemu i miastu służył. Pompowanie kół rowerowych 1 zł kosztowało. Po znajomości za darmo można było koło napompować.
Dalej, w ciągu garaży manufaktura artysty-emeryta łódki rzeźbiącego pana Rejtnera była. Palił sporta za sportem, heblował deski i je linami umiejętnie ku sobie naginał, czub łodzi w ten sposób kształtując. A gdy miał nastrój, snuł opowieści o pierwszych powojennych latach budowania nowej demokracji, bo jako były milicjant wspomnień owych miał bez liku.
Były też jakieś ławki, rabaty kwiatowe pod oknami, może piaskownica pośrodku podwórza, ale nade wszystko buzowało niczym nieskrepowane sąsiedzkie życie, niosące tyle samo radości co utrapienia, mieszające sacrum z profanum, dające często początek werbalnym fantazyjnym kreacjom, których rezultat końcowy umykał szybko, niczym woda w kanałku obok płynąca.
Z przeciwległych okien bloku mogliśmy podziwiać park, z góry którego zjeżdżało się w zimę na sankach, targ wiejski przeniesiony potem do Rynku i „patelnię” do tańczenia z podniesioną sceną na zespół muzyczny – na miejscu targu po przeniesieniu zbudowaną.
Wspomnienia związane z pierwszą klatą usytuowaną od strony kanałku wiążą się z osobą Leszka, syna milicjanta, właściciela jedynego w podwórku motocykla, ciągle przez Leszka delikatną szmatką czyszczonego. Motor ten, co prawda nigdy nie był brudny, bo i jeżdżony jedynie od wielkiego święta był, lecz samo podziwianie chromowanych części pozwalało doświadczać charyzmatycznego uniesienia, imaginacji i obsesji słońca, złocistymi promieniami owo cudo przenikającymi. W tej samej klatce mieszkał wspaniały chirurg dr Omelianowicz kilka razy mnie cerujący oraz Krzysztof Gorgoń, narzeczony seksownej Ali, który w latach następnych – bliżej poznany – okazał się być nie tylko super kompanem, ale także dobrym mężem, ojcem i biznesmenem. Za kilka miesięcy w pułtuskim Baltazarze będziemy hucznie obchodzili ich złote gody! – Choć na dziadków nie wyglądają.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze mogą dodawać tylko zalogowani użytkownicy.
Komentarze opinie