Reklama

W życiu trzeba być odważnym i przyzwoitym - wywiad z Elżbietą Bogucką-Lityńską

07/12/2021 15:04

W poniedziałek 6 grudnia, w Pułtusku, odbyła się uroczystość upamiętniająca 40. rocznicę wprowadzenia w Polsce stanu wojennego. W Liceum Ogólnokształcącym im. Piotra Skargi w Pułtusku zorganizowano obchody pod hasłem „Ucieczka do wolności”. Jest to tytuł autobiografii, tragicznie zmarłego w lutym tego roku w Pułtusku Jana Lityńskiego. Legendę Solidarności wspominała m.in. żona – Elżbieta Bogucka-Lityńska. Pani Elżbieta, w maju tego roku, udzieliła nam wywiadu, który ukazał się na łamach 23 numeru Pułtuskiej Gazety Powiatowej. Zachęcamy do lektury.

Jest maj. Spotkaliśmy się z Panią Elżbietą Bogucką-Lityńską – żoną Jana Lityńskiego – w ich domku nieopodal Pułtuska. Kilka miesięcy temu, 21 lutego, właśnie stąd wybrali się na spacer. Jak zawsze zabrali ze sobą swoje trzy psy: Fryderyka, Florę i Letycję. Spacer nad rzeką zakończył się ogromną tragedią. 
W domku państwa Lityńskich – położonym nieopodal Narwi – niewiele się zmieniło od tamtego czasu. Na stoliku w dużym pokoju wciąż leżą ostatnio czytane przez Janka Lityńskiego książki. W ogródku biegają zadowolone psy. Rozpoczynają swój rytuał szczekania za każdym razem, gdy w pobliżu pojawia się jakaś nowa osoba. I rzeka, która spokojnie i niewinnie płynie w oddali. Z Elżbietą Bogucką-Lityńską, żoną tragicznie zmarłego w lutym Jana Lityńskiego, rozmawiał Grzegorz Gerek.

Z tym miejscem związanych jest wiele wspomnień. Stąd wyruszyliście na swój ostatni spacer.
Tak. Po śmierci Janka pobyt tutaj był dla mnie trudny. Z drugiej strony czułam Jego obecność. Trudno to opisać. To jest i było nasze miejsce. Tu spędzaliśmy wolny czas, spacerowaliśmy, odkrywaliśmy okoliczne lasy. Mnóstwo dobrych wspomnień powoduje, że przyjeżdżam tu chętnie. Tak jak Janek, lubię obserwować nasze psy, które mają tu swój mały raj na ziemi. To moje, a zarazem wciąż nasze miejsce.

Jak w ogóle doszło do tego, że to właśnie Pułtusk i jego okolice pojawiły się w Waszym życiu? Pani pochodzi z Dolnego Śląska, a mąż był warszawiakiem.
Historia jest krótka i prosta. Przyjeżdżaliśmy tu do naszych znajomych. Od razu zakochaliśmy się w tych okolicach i krajobrazach. W momencie, w którym pojawiła się okazja kupienia domku, nie zastanawialiśmy się zbyt długo. Zaczęliśmy spędzać tu prawie każdy weekend. W momencie, w którym wybuchła pandemia, spędzaliśmy tu więcej czasu niż w naszym warszawskim mieszkaniu. W efekcie bardzo zintegrowaliśmy się z miastem. To w Pułtusku naprawiam samochód w moim ulubionym warsztacie. Tu robię większość zakupów, tu mam fryzjerkę, tu mam swój ulubiony ciucholand. Tu odwiedzali nas także nasi przyjaciele.

Czy może Pani opowiedzieć naszym czytelnikom o tamtym dniu?
Była piękna niedziela. Popołudnie. Jak niemal w każdy wolny dzień postanowiliśmy pójść na spacer z naszymi psami. Pojechaliśmy za Narew, zostawiliśmy samochód nieopodal oczyszczalni ścieków. Wałem ruszyliśmy w drogę. Po jakimś czasie zeszliśmy z wzniesienia, by zbliżyć się do rzeki. Psy pobiegły na lód, który załamał się pod Fryderykiem. Janek odruchowo i bez zastanowienia ruszył za psem. To był ułamek sekundy i Janek wpadł do wody – po samą szyję. Zaczął walczyć. Nie miał się czego złapać. Wokół były fragmenty połamanego lodu. Po chwili prąd rzeki, być może jakiś wir, wciągnął go pod powierzchnię. Zdążył tylko krzyknąć – tonę! Natychmiast ściągnęłam kurtkę, chcąc z niej stworzyć jakąś „linę ratunkową”. Rzuciłam, ale nie złapał. W tym momencie sama wpadłam do wody. Próbowałam go szukać. Już go nie było. Zaczęłam tonąć. Prąd wbił mnie na dno. Wokół były kawałki korzeni, gałęzi i konarów. Poczułam myśl, że Janek nie żyje. Zrobiło mi się jakoś dziwnie ciepło, niemal błogo. Osuwałam się na dno. Nie walczyłam z nurtem. I nagle kolejna myśl – psy; co się z nimi dzieje? Z całych sił zaczęłam przebierać rękoma. Udało mi się wyrwać i poczułam, że mogę płynąć. W jakiś sposób przedostałam się na powierzchnię. Złapałam oddech. Wokół były pływające kawałki lodu. Zobaczyłam wystający z wody konar, który chwyciłam ręką. W jakiś ekwilibrystyczny sposób przepełzłam kilka metrów; całym ciałem, wspierając się łokciami wydostałam się na brzeg. Byłam w szoku. Zaczęłam biec z psami do samochodu. Po kilkuset metrach spotkałam jakąś parę. Powiedziałam im co się stało. Poprosiłam, aby wezwali policję, straż i pogotowie. Sama dobiegłam do auta i pojechałam do domu, w którym zostawiłam m.in. telefon. Kiedy dojechałam na miejsce, zadzwoniłam do pani Beaty Jóźwiak – wicestarosty pułtuskiej. Byłam wciąż cała mokra, wciąż w amoku. Działałam jak automat. Przebrałam się. W tym czasie przyjechała policja, która zabrała mnie na miejsce zdarzenia, gdzie trwała już akcja poszukiwawcza. Źle się poczułam. Niestety obecne na miejscu pogotowie nie było w stanie mi pomóc. Nie mieli żadnych silniejszych środków uspokajających.

A potrzebowała Pani ich wtedy?
Nie potrafię nazwać obezwładniającej siły stanu, w jakim byłam. Z każdą minutą, kwadransem, czułam się coraz gorzej. Stres, nerwy, tocząca się wokół akcja ratownicza – to wszystko w jakiś sposób mnie jednak spajało. Zapadła decyzja o wyruszeniu na komendę, gdzie miałam złożyć wyjaśnienia. W pewnym momencie policjantka zauważyła, że nie wytrzymuję. Pojechaliśmy na pogotowie. Niestety niewiele to dało. Kolejne godziny były koszmarem. Dopiero następnego dnia, dzięki wsparciu i pomocy znajomych m.in. z Pułtuska, otrzymałam odpowiednie leki, które mnie trochę wyciszyły.

Dlaczego nie otrzymała Pani pomocy natychmiast?
Zastanawiam się, czy w polskiej służbie zdrowia są w ogóle wypracowane zasady działania w sytuacjach tego typu tragedii. Ratownictwo jest gotowe ratować poszkodowanych i rannych. W tym wszystkim łatwo stracić z oczu bliskich ofiar, którzy przeżywają niewyobrażalne tragedie.

Jak radzi sobie Pani ze stratą Janka?
Z czymś takim nie można sobie poradzić. Można starać się łagodzić skutki katastrofy i trwać. Od dnia, w którym odszedł Janek, jest połowa mnie. Dopiero kilka dni temu wróciłam do pracy. Jestem pod stałą opieką psychologiczną. Wiele zawdzięczam pomocy specjalistom i przyjaciołom. Bez ich pomocy nie wytrzymałabym tego.

Jak wyglądały pierwsze dni po tragedii?
Wiedziałam, że muszę odnaleźć Janka. Nie wyobrażałam sobie innej możliwości. Już na drugi dzień przyjaciele pomogli mi skontaktować się z Grupą Specjalną Płetwonurków RP. Natychmiast przyjechali ze swoim szefem Maćkiem Rokusem. Aby usprawnić kwestie logistyczne zdecydowaliśmy, że będą stacjonować u nas w domku. Całe dnie prowadzili intensywne poszukiwania. Choć wracali śmiertelnie zmęczeni i przemarznięci do kości, to wiedziałam, że nie odpuszczą. Ja mogłam tylko czekać.
Byłam w ciągłym napięciu. Kiedy Maciek zadzwonił, że znaleźli Janka, znów zaczęłam działać automatycznie. Wiedziałam, że muszę go zobaczyć i się z nim pożegnać. Przyjechałam na miejsce. Wokół było mnóstwo dziennikarzy i obcych mi ludzi. Pułtuscy policjanci – za co im serdecznie dziękuję – utworzyli dla mnie szpaler, oddzielając mnie od wszystkich. Mogłam podejść do Janka. Miał taki strasznie smutny grymas twarzy – nie chciał umierać. Janka odnaleziono kilkaset metrów od miejsca zdarzenia, pod wodą wśród konarów zatopionego drzewa. Nurkowie powiedzieli mi, że obok Janka był umarły łabędź. Pomyślałam, że to moje serce. Było cały czas przy nim.
Na miejscu była Pani prokurator Jolanta Świdnicka. Bardzo chcę podziękować tej niezwykłej kobiecie. Jej zachowanie i postępowanie w sprawie śmierci mojego męża i prowadzonego postępowania było wyjątkowe. Powiedziała mi, że Janek zmarł szybko. Prawdopodobnie dostał hipotermii. Powiedziała mi, że sama osobiście nie mogła pogodzić się ze śmiercią Janka…
Rozmowy z nią były wzorem profesjonalizmu, empatii, ludzkiego podejścia do mnie. Bardzo Pani prokurator dziękuję.

Pogrzeb odbył się w czasach pandemii.
Msza pogrzebowa odbyła się w Kościele św. Brata Alberta i św. Andrzeja Apostoła w Warszawie. Janek został pochowany na Powązkach. W zorganizowaniu pogrzebu bardzo mi pomógł stołeczny Ratusz. Ze względu na pandemię w mszy nie mogło wziąć udziału zbyt dużo osób. Pogrzeb był skromny. Wiem, że pojawiły się jakieś komentarze związane z ograniczeniem możliwości wejścia do kościoła, ale nie chcę o tym mówić.

Mówiono też i pisano o Orderze Orła Białego.
Tak. Pojawiły się w przestrzeni publicznej i dotarły do mnie sugestie o możliwości przyznania orderu Orła Białego. Byłam sondowana czy go przyjmę. Zdecydowałam jednak, że odmówię, licząc się z tym, że będzie to w różny sposób komentowane. Wiem, że Janek od tej władzy orderów przyjmować by nie zamierzał.

Dlaczego?
Dlaczego? Z tego powodu, że w życiu należy być zwyczajnie przyzwoitym. Opowiadał mi kiedyś taką historię. Jak go zatrzymali w 1968 roku miał zaledwie 20 lat. Przetrzymywany w warszawskich aresztach był wielokrotnie przesłuchiwany. Odczytywano mu zeznania innych aresztowanych, sugerowano współpracę, manipulowano, obiecywano korzyści i grożono. Na nic się nie zgodził. Janek z uśmiechem wspominał pewną historię. Otóż w trakcie jednego z przesłuchań kapitan bezpieki nazwiskiem Niewiera, okazał się niezwykle ślamazarnym człowiekiem. W momencie, w którym zaczął kaligraficznym pismem zapełniać kartkę nazwą miejscowości, datą i kolejnymi informacjami, Janek – jak wspominał – miał bardzo dużo czasu, aby zastanowić się co i jak. Powiedział mi, że myślał o przyjaciołach. Chciał móc im zawsze spojrzeć w oczy i niczego się nie wstydzić. I był w tym konsekwentny. Dostał wtedy 2,5 roku w ciężkim więzieniu w Strzelcach Opolskich. Cały Janek – odważny człowiek.
Jego działalność, wraz z innym „Komandosami”, była pewnym zaczątkiem polskiego oporu wobec totalitarnej komuny. Potem był 1970, 1976, 1980, 1981 i wreszcie 1989 rok. Zawsze był po słusznej stronie, zawsze przeciw komunie. Ludzie antykomunistycznej opozycji, ryzykując wiele, będąc przyzwoitymi i odważnymi, wywalczyli wolną Polskę – kraj demokratyczny, praworządny, tolerancyjny. I kiedy teraz obecna władza te owoce zwycięstwa niszczy, stacza nas powoli w kierunku autorytaryzmu – nie wolno od tej władzy nic odbierać. Zdaniem Janka Andrzej Duda popełnił wiele błędów. Nie stanął naprzeciw procesowi demontażu demokratycznego państwa prawa. Wygrał wybory, biorąc udział w dzieleniu narodu.
Wobec „dobrej zmiany” Janek miał zastrzeżenia od samego początku, ale wtedy jeszcze wierzył, że nie będzie tak źle. Z wieloma ludźmi prawicy znał się przecież całymi latami. W wolnej Polsce spierał się z nimi. To były rozmowy, debaty, dyskusje, z których kształtowała się Polska od lat 90-tych. Nadejście „dobrej zmiany” te rozmowy i dyskusje zakończyło. Ludzie prawicy odrzucili jakikolwiek dialog.

O odwadze Jana Lityńskiego świadczy nie tylko jego działalność opozycyjna w czasach, gdy sprzeciw wobec władzy mógł oznaczać więzienie, a nawet śmierć, ale także później. W styczniu 1991 roku wspólnie z dwoma innymi posłami – Zbigniewem Janasem i Jackiem Kuroniem – pojechał do Wilna. Był tam 17 stycznia 1991 roku, kiedy miała miejsce interwencja sił radzieckich. W budynku Rady Najwyższej Republiki Litwy szykowano się do odparcia szturmu oddziałów radzieckich. Jan Lityński był w środku. To wymagało wielkiej odwagi. Wróćmy do czasów nam bliższych. Pani mąż ostatnio był mniej aktywny politycznie. Dlaczego?
Po zakończeniu pracy w kancelarii Prezydenta Bronisława Komorowskiego trochę się wycofał. Był zatrwożony tym, co się dzieje. Nie mógł zrozumieć, dlaczego władza z taką łatwością rozmontowuje Polskę rozumianą jako demokratyczne, oparte na prawie, europejskie państwo. Oczywiście wspierał wszelkiego rodzaju działania, broniące demokratycznych wartości, ale irytowała go słabość opozycji.
W ostatnim czasie zaszyliśmy się w okolicach Pułtuska, gdzie Janek pisał swoje wspomnienia. Bardzo go to pochłaniało. Książkę dokończył.

Czy widział jakąś szansę zatrzymania procesu demontażu państwa prawa?
Tak. Przyszłość Polski widział w młodych ludziach. Wierzył, że będą potrafili zatrzymać pochód autorytaryzmu w Polsce i nigdy nie staniemy się drugimi Węgrami czy Białorusią. Dlatego, kiedy jesienią ubiegłego roku doszło do masowych protestów, bardzo je wspierał. Choć wybory prezydenckie znów wygrała „dobra zmiana”, światełkiem w tunelu były wyniki głosowania wśród młodych ludzi. Głęboko wierzył w polską młodzież. Przecież sam miał zaledwie 20 lat jak zaczął angażować się w antykomunistyczną opozycję w latach 60-tych.

W wolnej Polsce też był politykiem, zmieniał kraj.
Janek był w latach 1989 do 2001 posłem związanym ze środowiskiem Unii Demokratycznej i Unii Wolności. W latach 2010-2015 był też doradcą Prezydenta RP Bronisława Komorowskiego. Zawsze szukał kompromisów. Dążył do dialogu. Uważał, że każdy spór można załagodzić, dogadać się, znaleźć wspólne rozwiązanie. Zawsze powtarzał, że demokracja to system, w którym nie ma wrogów. Rywale i przeciwnicy są potencjalnymi sojusznikami, ponieważ wszyscy powinni działać na rzecz dobra wspólnego – Polski.

W licznych medialnych wspomnieniach Jan Lityński przedstawiany jest jako przyjazny i serdeczny człowiek
Janek był dobrym i przyjacielskim człowiekiem. Nigdy się nie wywyższał. Nawet jak był posłem i ważnym politykiem, to w służbowych samochodach nie siadał z tyłu jak dygnitarz, tylko obok kierowcy. Jak skończył pracę w kancelarii Prezydenta RP, to razem z Henrykiem Wujcem postanowili pożegnać się z kierowcami kancelarii. Pracowali razem pięć lat i chcieli tym panom podziękować. Zaprosili ich do nas do domu na kolację. Janek ugotował swoje przysmaki i wspólnie biesiadowali, dyskutując i śmiejąc się. Kiedy wychodzili, jeden z zaproszonych kierowców powiedział mi, że to był pierwszy raz, jak ministrowie Prezydenta zorganizowali coś takiego. Tacy byli. Taki był Janek.

Jaki Janek jest w Pani sercu?
To był niezwykle mądry człowiek, umysł pragmatyczny. Był oczytany, zafascynowany wieloma dziedzinami życia; od historii poprzez malarstwo, aż po nowoczesną technologię. Kochał rock and roll, którym się pasjonował. Janek także świetnie gotował – wymyślał różne makarony, sałatki, piekł mięsa. Prowadziliśmy bardzo towarzyskie życie, wiecznie zapraszał przyjaciół na obiady i kolacje. Uwielbiałam te długie, interesujące i frapujące rozmowy przy dobrym jedzeniu i kieliszku wina bądź whisky. Rozumieliśmy się bez słów. Żyliśmy w symbiozie. Nasiąkałam nim, jego pasjami, zainteresowaniami, a także zmartwieniami. Dziś strasznie tęsknię.

Posłowie
Chciałabym za pośrednictwem gazety przekazać serdeczne podziękowania Pani wicestaroście Beacie Jóźwiak
i burmistrzowi Wojciechowi Gregorczykowi. Serdecznie dziękuję wszystkim strażakom, policjantom i innym służbom biorącym udział w akcji 21 lutego. Dziękuję Pani prokurator Jolancie Świdnickiej. Dziękuję także sąsiadom z Kacic, którzy wspierali mnie i dbali w tamte dni po tragedii, abym coś zjadła – Bogusiowi Nowakowi i Irence Chrustowskiej, jak też Grzesiowi i Kasi Wyrek.

Obserwuj nas na Obserwuje nas na Google NewsGoogle News

Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!

Reklama

Reklama

Wideo pultusk24.pl




Reklama
Wróć do