Reklama

Jan Ruszkowski we wspomnieniach wychowanków - Wojciech Błaszczyk

Pamiętam moją pierwszą zbiórkę w szkole, jako uczeń. Ruszkowski postawił nas w szeregu i zapytał – czy wiecie, co to jest drużyna? Potem poszedł za drzwi, wyciągnął miotłę, popatrzył i wziął najsłabszego z nas. Wyciągnął jedną gałązkę z tej miotły i mówi — złam ją. Ten ją ciach, złamał, bo co to za problem złamać taką cieniutką gałązkę. A potem wziął najsilniejszego, największego, dał mu całą miotłę i mówi – złam ją. Ani on, ani nikt inny nie potrafił jej złamać. Pokazał na tę miotłę i mówi – widzicie — to jest właśnie drużyna – wspomina Wojciech Błaszczyk, wychowanek Jana Ruszkowskiego, żeglarz, nauczyciel, dziś prezes Pułtuskiego Klubu Wodniaków, który to złożył wniosek do Rady Miejskiej w Pułtusku o przyznanie Janowi Ruszkowskiemu tytułu Honorowego Obywatela Miasta. Zapraszamy do lektury.

Spotkałem się z Ruszkowskim dwa razy. Pierwszy raz w 1961 roku, gdy poszedłem do zawodówki – wtedy jeszcze na Kościuszki (warsztaty były w tym czasie na Starym Mieście) – zapisałam się do drużyny. Lubiłem wodę, bo już pływałem wtedy, ale do drużyny zapisałem się trochę przez przypadek. Wszyscy chłopcy w tym czasie zapisywali się na kurs prawa jazdy. Ja też się zapisałem, ale w domu nie było samochodu, nie było takich ciągot. I to się zaczęło już w zimę. Najpierw robiło się na motor, potem na samochód. Ale kiedy wpadłem w zaspę razem z tym motorem, powiedziałem – ja to chromolę, idę do drużyny! I tak się zaczęło.

W 1962 roku już pojechałem na obóz właśnie ze Zdziśkiem –  i znam już to z historii – był to drugi kurs ratowników, który zorganizował Ruszkowski. Nie było wtedy żadnego WOPR-u, była tylko sekcja ratownicza przy Polskim Związku Pływackimi. Ruszkowski po prostu wysyłał tu Henia z kolegami. I tak naprawdę, jakbyśmy chcieli jeszcze powiedzieć coś na temat historii WOPR-u, to on zapoczątkował pułtuski WOPR, w ten sposób, że przygotowywał ratowników.

Długo ta moja przygoda nie trwała – Zdzisiek miał odejść ze szkoły, ja byłem przez Ruszkowskiego przygotowywany na przybocznego, a Witek Brengos na bosmana. To był rok '63. Wtedy jeszcze chodziliśmy do szkoły w soboty, a w niedziele szykowaliśmy łódki na rejs. I tak się stało, że taka dziewczyna mnie namówiła, żeby z nią iść na spacer w tę niedzielę. I nie dość, że namówiła, to zobaczył nas Ruszkowski. Zobaczył, jak ja, który mam być ewentualnie przybocznym drużny, nie przyszedłem razem z innymi pracować przy łódkach, tylko sobie poszedłem z jakąś dziewczynką. To był niedziela, a w poniedziałek już nie mogłem się z Ruszkowskim dogadać.

Poszedłem po kartę na obóz, a Ruszkowski milczał, nie odzywał się w ogóle. Ja, zamiast na warsztatach, siedziałem u niego. Na koniec się zdenerwowałem, bo byłem już głodny, przemęczony, walnąłem furką, poszedłem do Witaka Brengosa i mówię – „Stary” mnie nie chce wziąć na obóz. Nie jadę. – Coś ty, nie wygłupiaj się, jedziemy, ja zaraz pójdę i z nim pogadam. Witek mieszkał tam, gdzie Grzesiek Śniadowski, bo jego ojciec pracował tu jako strażnik wodny, i poszedł zaraz do Ruszkowskiego, a ten powiedział mu, dlaczego nie chce ze mną rozmawiać, bo jaki ja daję przykład. Miał rację! Ja teraz go popieram. Zresztą potem robiłem takie same numery z młodszymi – nieświadomie.

Witek wtedy się ujął za mną i zostawił swoją kartę, nie pojechaliśmy na ten obóz, ale za to pojechaliśmy jako ratownicy na obóz z ogólniakiem, gdzie były same dziewczyny. Biło fajnie i zaczęliśmy wtedy budować BM-kę. (Zdziśka ojciec był stolarzem, pracował przy szpitalu i u niego robiliśmy elementy bardziej wymagające, jak klejenie masztów, skrzynka mieczowa, jarzmo do płetwy sterowej). I tak się skończyła moja historia z Ruszkowskim, bardzo szybko.

Drugi raz był w roku 1977, kiedy przyszedłem do szkoły pracować jako nauczyciel – już w tej nowej szkole. Na jesieni we wrześniu łódki zostały zwiezione, ja w przerwach chodziłem i je oglądałem na warsztatach, a Ruszkowski mnie podglądał zza firanki. Widziałem to. Któregoś dnia kiwnął na mnie palcem i mówi – chcesz prowadzić drużynę? A ja mówię — chcę. To był 1977 rok, jesień. Potem niesamowicie mi pomagał. Byłem młodym nauczycielem, ale tak mnie poustawiał w tej hierarchii nauczycielskiej, że potem bardzo szybko zacząłem tę drużynę prowadzić, rozwijać – pierwsze obozy żeglarskie, pierwsze bojerowe obozy. A w roku 1979 już Ruszkowski nie żył...

Czasami spotykaliśmy się po godzinach we trzech, ja kierownik warsztatów Franek Nieścior, i Ruszkowski mówił – tam dla niego trzeba przygotować farby na łódki, pamiętaj Franio, żebyś to zrobił. I tak się spotkaliśmy 30 grudnia '78 roku, po południu. Ruszkowski już był chory na raka, ale nie wiedział o tym, takie to były czasy. Następnego dnia w szkole był Sylwester, bal dla nauczycieli. Już na niego nie przyszedł i od tej pory nie pokazał się w szkole, a 20 stycznia zmarł.

Ruszkowski w czasach obecnych chyba by psychicznie nie wytrzymał, bo to był w ogóle inny człowiek. To był człowiek, o którym można powiedzieć – prawda, sprawiedliwość dyscyplina, wytrwałość, dążenie do czegoś bez żadnych uwarunkowań, że coś się z tego będzie miało. On, żeby nie te stare meble, które jeszcze po wojnie były, to by nowych chyba nie kupił.

Kolejne wspomnienie. Był 1963 rok. Ja wtedy byłem skarbnikiem, potem miałem być przybocznym. Mieliśmy książeczkę PKO, którą podpisywał Ruszkowski i ja. Ruszkowski na akademii 1 Maja był wyczytany jako jeden z tych nauczycieli, którzy dostali nagrody. Było to 300 zł, to na tamte czasy dużo. Po akademii Ruszkowski kiwnął do mnie palcem i mówi – idziemy do PKO. Poszliśmy i razem wpłaciliśmy te jego 300 zł na książeczkę drużyny. Mówi – będzie na obóz. Tak że on, nawet jeśli miał jakieś pieniądze za to, że zasłużył na nie, jako nagroda, to wszystko przeznaczał na innych.

- Ja jeszcze dodam, że jeżeli ktoś nie miał na rejs, to on wykładał z własnej kasy i pomagał tym dzieciakom, którzy nie mogli zapłacić. Kupował ubrania, to co było potrzebne na rejs – powiedział Zdzisław Łysik

- To był człowiek bezinteresowny, który poświęcił się innym – dodała Hanna Nuszkiewicz.

- Obok zawodówki na Starym Mieście był tartak Misiurskiego i żeby zarobić pieniądze, to zbijaliśmy skrzynki na owoce dla spółdzielni ogrodniczej – on to zorganizował. Siedzieliśmy tu popołudniami, wieczorami i za to były pieniądze – złotówka od skrzynki, i to wpływało na drużynę. – przypomniał Zdzisław Łysik

Wojchech Błaszczyk c.d.

Poza tym miał zdolności plastyczne. To on planował dekoracje na akademie, na przykład nie było pieniędzy, żeby wystroić szkołę na Sylwestra — to było, jak ja już byłem nauczycielem — poprosił, żeby wszyscy przynieśli parasole i tymi parasolkami zawieszonymi na różnych wysokościach o różnych kolorach wystroił salę. Jak to fantastycznie wyglądało!
Potrafił łączyć gryzące się kolory, jak zielony z czerwonym — jego gabinet był wymalowany na czerwony i zielony, tylko wszystko było podzielone czarnymi listwami. I kiedyś mi tłumaczył – popatrz – mówi – na bal przyjdą kobiety wystrojone każda inaczej – ta na czerwono, ta fioletowa, ta zielona, ta biała, a mężczyźni wszyscy w ciemnych garniturach i wtedy jak to pięknie wygląda! Nieźle rysował, uczył wywoływania zdjęć, a to nie było tak jak teraz – tylko wywoływacz, utrwalacz, czarno-białe, powiększalnik.

On nie prowadził wykładów, ale to, co otrzymaliśmy poprzez jego zachowanie i zwracanie uwagi na nasze zachowanie, jako młodych ludzi, to była taka lekcja wychowania, którą się pamięta na całe życie.

Pamiętam moją pierwszą zbiórkę w szkole, jako uczeń. Ruszkowski postawił nas w szeregu – bardzo często właśnie w dwuszeregu, nie w szeregu, żeby każdemu spojrzeć w oczy. Zapytał – czy wiecie, co to jest drużyna? Potem poszedł za drzwi, wyciągnął miotłę, popatrzył i wziął najsłabszego z nas. Wyciągnął jedną gałązkę z tej miotły i mówi — złam ją. Ten ją ciach, złamał, bo co to za problem złamać taką cieniutką gałązkę. A potem wziął najsilniejszego, największego, dał mu całą miotłę i mówi – złam ją. Ani on, ani nikt inny nie potrafił jej złamać. Pokazał na tę miotłę i mówi – widzicie — to jest właśnie drużyna. I to było całe tłumaczenie. I nawet jeśli ktoś wtedy nie załapał, to potem zrozumiał.

Albo wziął najgrubszego chłopaka, postawił wszystkich wkoło i pyta – kto go podniesie. Ktoś się zgłosił, ale nie mógł do podnieść. - To ja wam powiem, że każdy go podniesie jednym palcem. Wybrał z dziesięciu, obstawił dookoła tego chłopaka – każdy miał wtedy spodnie z paskiem – wyciągnijcie wskazujący palec i wsadźcie mu za pasek – i kto teraz go podniesie? - pyta. Jeden zaczął go podnosić, drugi, i nie mogli go podnieść. - E, mówi, bo to musi być drużna. - Uwaga, trzy, cztery! I wszyscy na trzy cztery podnieśli go jednym palcem.

Takie dawał przykłady. To, że usunął kogoś z drużyny, ktoś mógł być rozżalony, ale ta nauka potem zostawała. A ci, którzy byli wyrzuceni przez Ruszkowskiego, to potem byli najwytrwalszymi żeglarzami.

Ja, jak wyrzucił mnie z drużyny, to chodziłem potem do technikum. Ruszkowski do mnie i Witka Brengosa mówił pan Brengos, pan Błaszczyk. Myślałem, że on sobie robi z nas kpiny. Później, kiedy już byłem drużynowym i miałem z nim bezpośredni kontakt i bardzo przyjacielskie stosunki, zapytałem, dlaczego ze mnie i z Witka tak kpił? - Nie, mówi. - Nie kpiłem. Ja was szanowałem. Wyrzuciłem was, a wyście nie zrezygnowali z żeglarstwa. Zrobiliście łódkę, pomalowaliście w kolory, które mi się podobają, dlatego mówiłem do was pan.

Wojciech Błaszczyk

 

Obserwuj nas na Obserwuje nas na Google NewsGoogle News

Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!

Aktualizacja: 21/07/2025 12:00
Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.

Komentarze mogą dodawać tylko zalogowani użytkownicy.

Zaloguj się

Reklama

Wideo pultusk24.pl




Reklama
Wróć do