
Pamiętam moją pierwszą zbiórkę w szkole, jako uczeń. Ruszkowski postawił nas w szeregu i zapytał – czy wiecie, co to jest drużyna? Potem poszedł za drzwi, wyciągnął miotłę, popatrzył i wziął najsłabszego z nas. Wyciągnął jedną gałązkę z tej miotły i mówi — złam ją. Ten ją ciach, złamał, bo co to za problem złamać taką cieniutką gałązkę. A potem wziął najsilniejszego, największego, dał mu całą miotłę i mówi – złam ją. Ani on, ani nikt inny nie potrafił jej złamać. Pokazał na tę miotłę i mówi — widzicie — to jest właśnie drużyna — wspomina Wojciech Błaszczyk, wychowanek Jana Ruszkowskiego, żeglarz, nauczyciel, dziś prezes Pułtuskiego Klubu Wodniaków, który to złożył wniosek do Rady Miejskiej w Pułtusku o przyznanie Janowi Ruszkowskiemu tytułu Honorowego Obywatela Miasta. O Janie Ruszkowskim i zasadności przyznania tytułu mówili nam też inni Jego wychowankowie w swoich wspomnieniach. Zapraszamy do lektury.
Zacznę o jego potrzebie działania, której w życiu bym się nie spodziewał. On nie tylko szukał ludzi do swojej drużyny, do tej pasji żeglarskiej, w szkole, tylko potrafił przechodzić po podwórkach pułtuskich i z biegających chłopaków robił grupę do pływania. Potrafił wyciągnąć ludzi z podwórka prosto na rejs. Tak działają prawdziwi pedagodzy.
Moja przygoda z żeglarstwem rozpoczęła się razem z nauką w Technikum Radiowym w Pułtusku 1 września 964 roku. Każdy rok szkolny w drużynie podobny był do poprzedniego: jesień – zima konserwacja i remont sprzętu, wiosna – wodowanie łodzi nauka pływania, wakacje – rejsy po różnych akwenach w Polsce.
Co mi dał ten okres na dalsze lata życia? Systematyczne zbiórki, w czasie których zajęcia podzielone były na pracę, naukę rozrywkę, rozwijały umiejętności, których ilość trudna jest do wymierzenia – umiejętność działania w grupie, prace stolkarsko-szkutnicze, malarskie, prace przy takielunku, w kuchni, śpiew itp. Drugim istotnym elementem była odpowiedzialność za powierzoną grupę osób i sprzęt. Dbałość o sprzęt ratunkowy – kapoki, rzutki itp., zwiększała poczucie bezpieczeństwa na wodzie. Niewyobrażalnym przewinieniem było np. wykorzystanie kapoka jako poduszki pod „siedzenie”. Sprzęt potrzebny w czasie rejsów (namioty, żywność, sprzęt kuchenny, rzeczy osobiste i inne niezbędne na wodzie) był rozmieszczany na łodziach, a więc zrozumiałym jest, jak ważne było unikanie wywrotki lub rozbicia powierzonej nam łodzi. Równie ważna była umiejętność szybkiego i sprawnego przygotowania łodzi do wypłynięcia i przybicia do brzegu, rozstawienie namiotów lub przygotowania posiłków dla wszystkich, szczególnie w trudnych sytuacjach pogodowych czy losowych w czasie pływania.
Fakt, że w latach mojego pływania nie było u nikogo dolegliwości żołądkowych związanych z wyżywieniem, wynikał z dbałości o czystość wyposażenia osobistego i częste jej sprawdzanie. Przysłowiowa zapałka, która w rękach „Starego” stanowiła narzędzie do wykazania niedoskonałości o różne zakamarki, np. w menażkach, była istotnym elementem zachowania higieny. Słynne powiedzenie „Starego”, że jego babcia czyściej przygotowywała pożywienie dla swoich zwierząt, wynikało również z dbałości o nasze zdrowie.
Zdecydowana większość znanych mi członków Drużyny potrafiła wykorzystać wszystko, co było dobre z czasów bycia członkiem wspólnoty żeglarskiej w dalszych latach swojego życia. Równie ważna była możliwość, za skromne środki finansowe, poznania różnych tras wodnych Polski, ciekawych zabytków i wielu interesujących ludzi – pasjonatów żeglarstwa. I tak, już po pierwszej klasie, jako członek załogi budującej i przygotowującej do rejsu nową łódź w drużynie (klasy Rambler), brałem udział w rejsie Pułtusk – Szczecin (750 km), w ramach zlotu drużyn żeglarskich na jeziorze Dąbie. Dodam, że w tych latach (1964 – 69) nie było na wyposażeniu łodzi silników, a napęd stanowiły żagle, pagaje lub „burłak”. Całą trasę pokonaliśmy w 31 dni! (26 czerwca 0 26 lipca 1965 r.). Z dzisiejszej perspektywy trudno sobie wyobrazić, że „flotyllę” naszej Drużyny stanowiły tylko trzy małe Kadety, mała Varianka, Pirat, Turystka i pierwsza łódź kabinowa typu Rambler. Następnym moim rejsem, już jako sternik na Piracie, był rejs w 1966 r. na trasie Suwałki – Augustów. Trzeci to spływ drużyn żeglarskich na trasie Kraków – Warszawa, również na Piracie jako sternik, kolejny – Mikołajki, Ryn, Giżycko jako sternik na BM (1968 r.). W tym samym roku zostałem załogantem jednej z łodzi Flotylli Harcerskiej „Czerwone żagle” pływającej po Zatoce Gdańskiej do Gdyni, na Hel, do Jastarni i Pucka (200 mil żeglarskich). Korzystając z nabytych umiejętności, zdobyłem dwa stopnie – żeglarza i sternika jachtowego, a rozpoczęte szkolenie na jachtowego sternika morskiego przerwało ukończenie technikum.
Wraz z zakończeniem nauki w 1969 roku rozstałem się z Drużyną Żeglarską, ale nie z wodą. Rozpoczęła się moja wieloletnia przygoda z żeglarstwem, kajakarstwem i imprezami turystycznymi związanym z wodą w Klubie PTTK „Pełta” w Pułtusku, gdzie korzystałem garściami z dorobku pracy w Drużynie Żeglarskiej i mogłem kontynuować moją pasję wodniaka. Tu również poznałem wieluż żeglarzy, wychowanków Drużyny „Starego”.
W czasie nauki w Technikum Radiowym oraz w latach następnych pozostał mi w pamięci wizerunek człowieka, który był drużynowym, nauczycielem i naszym opiekunem, jako człowieka wiekowego, w niezapomnianym berecie. Dopiero późniejsza obecność na I cmentarzu w Pułtusku, gdzie w alei zasłużonych spoczął Jan Ruszkowski, unaoczniła mi, że w latach naszej współpracy miałem możliwość korzystania z rad i nauk człowieka w średnim wieku 52-57 lat. Jak nasze odczucia zmieniają się z upływem lat... Dla mnie teraz człowieka 75-letniego, to był młody...
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze mogą dodawać tylko zalogowani użytkownicy.
Komentarze opinie