
Z okazji Jubileuszu 580-lecia pułtuskiego liceum zapraszamy do lektury wspomnień, których autorką jest Joanna Gregorczyk – absolwentka Liceum Ogólnokształcącego im. Piotra Skargi w Pułtusku.
Wiele wody w Narwi upłynęło od matury. W 580-letniej historii pułtuskiej szkoły nasze cztery lata nauki to zaledwie niewielki ułamek. Dla nas zaś to ważny etap kształtowania osobowości, zdobywania wiedzy, pozyskiwania przyjaciół i sympatii w zasadzie na całe życie. To solidne podwaliny pod przyszłość każdego z nas. Do liceum zostałam przyjęta bez egzaminu jako prymuska, gdy większość zdawała egzaminy wstępne. Rodzice wysłali mnie do „matfizu” (jedyny w naszym roczniku profil, pozostałe trzy klasy to tzw. ogólne) z nadzieją, że okiełznają moje zapędy humanistyczne. Pierwszego września przyjęto nas do społeczności licealnej. Poznaliśmy wychowawczynię – prof. Ewę Andrusyszyn, a w kolejnych dniach całą plejadę licealnych nauczycieli, np. ostrego i nie szczędzącego krytycznych uwag w drylu wojskowym matematyka – prof. Teodora Szymanowskiego, od drugiej klasy prof. Dominika Korytkowskiego – „Dominika”, który podkręcał wymagania, zaczął wprowadzać nawet klasówki w stylu kolokwiów na uczelni. Prof. Stanisław Krygier – fizyk posyłał nas „trójkami do nieba” (deska czyli tablica podzielona na trzy części i jednocześnie odpowiadały 3 „ofiary”, np. zbierając „bombki” na choinkę). Był pogromcą długich włosów u chłopaków. Zasłynął również ciekawymi metodami typowania uczniów do odpowiedzi, np. metodą „komputerową” czyli rzucaniem kostką do gry (przecież o prawdziwych komputerach w tamtym czasie nawet nie marzyliśmy), sprawdzaniem kanapek – odpowiadał ten, kto nie miał. Jeden z naszych kolegów wpadł na pomysł, by trzymać pod ławką dyżurną kanapkę. Jednak pewnego dnia profesor wziął ją do ręki i... okazało się, kto kogo przechytrzył. Winowajca dostał wybór: zjeść kanapkę lub tzw. „pokutę” czyli szczegółowe odpytanie z działu fizyki wskazanego przez profesora. Jak to się skończyło, wie tylko nasza klasa, choć fama o „specjaliście od suchych bułek” rozeszła się po szkole. U wielu z nas palpitacje serca wywoływała chemiczka – egzaltowana, wysokiej kultury dama – prof. Janina Rochalska, lekcje której miały w znakomitej większości charakter laboratorium, a oczekiwanie przed pracownią na dzwonek podnosiło adrenalinę. Geografii uczył nas „Pitas” – prof. Stanisław Rutkowski, także nauczyciel starej daty. Na lekcji nie mogło zabraknąć mapy i odpytywania z bieżących wydarzeń, choć każde 45 minut miało dokładnie powtarzalny schemat, wtórowałyśmy więc po cichutku profesorowi z koleżanką z ławki, wprawiając się tym samym w doskonały nastrój. Nie wiem, czy wszyscy w klasie znali powód tego naszego „chichrania”, ale tak naprawdę lubiliśmy profesora. Na kółku geograficznym opracowywaliśmy plany wycieczek, na które pod koniec roku ruszaliśmy szkolnym autokarem razem z profesorem. Z dystansu i perspektywy licealnego nauczyciela oceniam dziś z podziwem anielską cierpliwość naszego profesora do licznych nieobecności z powodu „jazdy”, jakimś trafem zazwyczaj na geografii. Na marginesie, prawo jazdy robiliśmy w liceum ucząc się sztuki kierowania na szkolnej wołdze, warszawie i kilku WFM-kach. Tak, tak, były wtedy w zasobach szkoły. To jednak oddzielna opowieść. Wielce dobroduszny, poważny, niezwykle wrażliwy, choć postury potężnego mężczyzny pozostał w naszej pamięci historyk – prof. Włodzimierz Bogdanowicz. Języka polskiego uczyła nas młodziutka wtedy prof. Lidia Ziemiecka, która z konsekwencją rasowego nauczyciela egzekwowała opracowywanie dyspozycji do tematów. Nauczyło nas to logiki i planowania wypowiedzi ustnych i pisemnych na całe życie. Dyskusje dotyczące lektur szkolnych, czasem nawet prowokacyjnie kontrowersyjne w wykonaniu niektórych kolegów, perfekcyjnie sprowadzała na właściwe tory. Przez okres romantyzmu i całą drugą klasę poprowadziła nas p. prof. Halina Mazurowa. To legenda szkoły. Dzięki niej zdobyłam szlify recytatora. Choć było ciężko, przyznaję, że doprowadziło do sukcesów w konkursach i rozbudzenia kolejnej pasji.
Dyrektor i biolog – prof. Zygmunt Latek przyszedł za nami z „ćwiczeniówki”. To była barwna postać w szkole, z nieodłączną fajeczką w kąciku ust. Wymagania akademickie stały się normą, nawet z koniecznością korzystania z publikacji dostępnych jedynie w czytelni biblioteki miejskiej. Ale też żadnym dla nas, tych z „jedynki”, zaskoczeniem. Już w podstawówce zaliczaliśmy po lekcjach lektury z biblioteczki w pracowni biologicznej z bogatymi pomocami, np. szkieletem, wypreparowanymi żabami, mnóstwem plansz i innych pomocy dydaktycznych. Zielniki, oznaczanie roślin, a w LO hodowanie pleśni i przygotowywanie preparatów do pracy z mikroskopem. Było tego dużo, a nawet bardzo dużo i to z każdego przedmiotu. Śrubowano u nas wymagania, bo też intelektualna elita klasy okazała się naprawdę mocna. A system oceniania? Specyficzny u prof. Latka właśnie. Zapamiętałam jedną z odpowiedzi naszego kolegi przy tablicy. Recenzja brzmiała następująco: Odpowiedź w zasadzie poprawna – tak między dwa plus a trzy z dwoma. Dodam, że ówczesna skala ocen to 2-5.
Muszę wspomnieć o moim największym autorytecie licealnym, jakim był prof. Jerzy Stepaniuk. Mój opiekun w przygotowaniu do olimpiady uznał, że pułtuskie zasoby są zbyt małe i wysyłał mnie do biblioteki w Warszawie. Przy bliższym poznaniu profesor bardzo zyskiwał, choć większość moich kolegów zwyczajnie się go bała. Zawdzięczam p. profesorowi sukces w olimpiadzie i indeks na Uniwersytet Warszawski już przed maturą.
Sądzę, że warto wspomnieć także o obowiązującej identyfikacji uczniów, tj. konieczności noszenia fartuszków szkolnych (w zasadzie dotyczyło to dziewcząt).Tarcza (u nas czerwona z podwójną białą obwódką i numerem 37) była obowiązkowa także na ubraniu wierzchnim. Co więcej, sporadycznie odbywały się tzw. „naloty” w wejściu do szkoły, tj. sprawdzanie przez profesorów, czy tarcze są, i do tego przyszyte, a nie na agrafce, czy dziewczęta noszą granatowe berety. Działo się wtedy, oj działo.
Można dalej snuć wspomnienia o codzienności szkolnej, ale poprzestańmy na tych pozytywnych. Poza tym czas licealny to pasja muzyczna, słuchanie płyt, koncerty, pochłanianie książek, stąd byłam częstym bywalcem księgarni u p. Glinki oraz biblioteki miejskiej, to wyjazdy na wycieczki, na które zresztą zarabialiśmy sami, pracując całą klasą w ramach OHP, do teatrów, bardzo częste wyjścia do kina (chyba nigdy nie byłam aż tak na bieżąco z repertuarem filmowym jak w tamtym czasie), do „Światowida” na słynną paschę, do PTTK-u, pijalni na 1 Maja na coca-colę i herbatniki „petit beurre”, kawiarenki „pod górą” (tak ją nazywaliśmy) na specjalność, jaką był krem sułtański, dziewczyńskie eskapady do Warszawy, sesje zdjęciowe robione radziecką smieną, wieczorki klasowe i dyskoteki szkolne, także w internacie (tu tylko na zaproszenie) oraz wakacyjne – na „patelni” i przystani. To czas harcerstwa, w tym także drużyny żeglarskiej, czyny społeczne, np. pielęgnacja róż w alejkach. W tamtych latach występowałam na uroczystościach szkolnych, ale także w MDK-u i innych miejscach – recytowałam, prowadziłam konferansjerkę, byłam solistką w zespole przy Domu Rzemiosła, który ufundował nam nawet obóz wakacyjny w Polanicy Zdroju. Pamiętam pokazy gimnastyczne na stadionie, bardzo częste wycieczki rowerowe, a zimą wręcz okupowaliśmy wylewy na Rybitwi jeżdżąc na łyżwach. Ten czas to oczywiście rodzące się sympatie i uczucia, a jedno, szczególnie mi bliskie, nawet na całe życie.
Nasza klasa to zespół nieoczywisty. Nigdy nie było nudno. Przecież oprócz lekcji wiedliśmy życie nastolatków. Reprezentowaliśmy predyspozycje jak w kalejdoskopie. W efekcie po maturze wybraliśmy całą różnorodność uczelni i kierunków. Wśród nas jest kilku filologów, prawnicy, inżynierowie, marynarz, wojskowy, stewardessa, bankowcy, lekarz, ksiądz profesor, naukowiec, przedsiębiorcy, urzędnicy, nauczyciele, w tym akademiccy, autorka podręczników. Cudowni ludzie z wielkim poczuciem humoru. Wielu piastowało lub piastuje prestiżowe stanowiska w środowiskach, do których trafili. Lata w „Skardze” zostają w sercu na całe życie, a więc „carpe diem” – tę sentencję, która wisiała w naszej sali lekcyjnej dedykuję zarówno obecnym, jak i przyszłym uczniom.
Joanna Gregorczyk, matura 1976
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!