Reklama

Jesienne wydarzenie artystyczno – towarzyskie

03/11/2019 09:00

Oto na naszych oczach narodziła się w grodzie nad Narwią nowa świecka tradycja. Część miejscowych i okolicznych obywateli przyzwyczaiła się do artystyczno-towarzyskiego wydarzenia, ożywiającego jesienią Pułtusk i uznała, że na „PTAK-u” wypada bywać. Świadectwem wypełniona na każdym spektaklu sala oraz coraz więcej chętnych do pokazania się na scenie. A poważnie - odnowione zostały amatorskie, teatralne tradycje Pułtuska. I te renesansowe, jezuickie, i te międzywojenne. Stało się to, o co chodziło przed kilku laty pomysłodawcom i organizatorom pułtuskiego konkursu teatrów amatorskich.

Piąty „PTA-K” rozpoczął się od prawdziwych debiutantów. Pułtuskich. I rozpoczął udanie. Damsko-męski tercet (grupa teatralna „TAJAGA”) wykonał to, co zaplanował – rozbawił publiczność, prezentując komediodramat w 1 akcie - „Pożądanie w cieniu pokrywki” Jacka Getnera w reżyserii Tadeusza Kosińskiego. Sztuka to z gatunku „lekkich, łatwych i przyjemnych”; tzw. współczesna, o chorych zjawiskach naszej rzeczywistości (tu o manipulowaniu ludźmi i wciskaniu im zbędnych rzeczy), a więc trochę wychowawcza, zgrabnie skonstruowana (widać serialowe doświadczenie autora), z dużym ładunkiem humoru, no i – co też ważne - „nie długa, nie krótka, jak w sam raz”.

Ale takie utwory łatwo przerysować, przekombinować, czy też niepotrzebnie dośmieszyć. Naszym debiutantom udało się zachować umiar, wydobyć z tekstu wszystkie jego zalety, niuanse i smaczki oraz zgrabnie je przekazać. Jolanta Szatkowska (Swojska) wykazała się komediowym talentem (tak!) i udanie przeistoczyła z prostej bazarowej handlarki w pazernego, łapczywego babsztyla, Grażyna Maria Kozioł (Dystyngowana) przekonująco pokazała, że zahukana i oszukana „budżetówka” potrafi (czasami) zawalczyć o swoje, a Tadeusz Kosiński (Ten, który daje szczęście) był spokojnym i skutecznym, dystyngowanym szarlatanem; nadto udanie reżyserując spektakl. Pułtuskiej amatorskiej scenie przybyło troje wartościowych zapaleńców. A komediowy talent i sceniczna swoboda Jolanty Szatkowskiej (jak gminna wieść niesie byłej nauczycielki i od niedawna mieszkanki Pułtuska) na pewno nie zostaną zmarnowane.

W efekcie publiczność dostała to, po co przyszła. Rozbawiła się i spędziła czas – jak to mówią – kulturalnie. A bawiła się dobrze dlatego, że na sali – jestem pewien – było wielu niegdysiejszych uczestników „słynnych” pokazów pościeli, materacy, odkurzaczy oraz „ zestawów cudownych garnków o wręcz kosmicznych właściwościach”. Poczuliśmy się, zachowując wszelkie proporcje, jak widzowie gogolowskiego „Rewizora”. Tego zakończenia nie sposób zapomnieć. „Z kogo się śmiejecie? Z siebie samych się śmiejecie...”

Na marginesie - chcę zwrócić uwagę mieszkańców miasta, że od dziś, używając imion Grażyna Maria winni zaznaczać, którą z pań mają na myśli: GMD, dziennikarkę „Tygodnika Pułtuskiego”, czy GMK, malarkę i aktorkę.

Kilkadziesiąt minut ciszy na widowni i trwający kilka minut aplauz zachwyconej publiczności. Doszły nas słuchy, że aktorzy „Teatru nie z tej kulisy”, doświadczeni w amatorskim aktorstwie, obawiali się przyjęcia spektaklu przez widzów. Nie oferowali bowiem do niczego do śmiechu. I dobrze. Bo konstruując ten „najlepszy ze światów” postanowiono, że będą na nim różne czasy. Czas śmiechu i czas powagi, czas strachu i czas przerażenia.

Oni pokazali świat, którego boimy się, który nie powinien istnieć, o którym nawet myśleć nie chcemy. Ale oni właśnie kazali nam myśleć. O tym, co skryte w ludziach mijanych codziennie na ulicy, o tym, co dzieje się w rodzinach za zamkniętymi drzwiami mieszkań, o tym, jak niektórzy uzurpują sobie prawo do porządkowania świata wedle „swojej” sprawiedliwości. Zadali wiele pytań, m.in.: „Czym jest zbrodnia? Czy jesteśmy w stanie wskazać jej logiczne przyczyny? Czy zemsta może być aktem sprawiedliwości?”Czy potrafimy na nie odpowiedzieć...

Sztuka Krzysztofa Bizio „Kara”, thriller psychologiczny w I akcie, poraża widza, stawiając mu takie pytania. Zrodzone z dziesiątek informacji wypełniających każdego dnia programy telewizji i szpalty gazet. Sąsiadujących i przeplatających się z przepisami na zupę, rozwodami celebrytek, bessą na giełdzie, modą tej jesieni, reklamami rewelacyjnych leków na opryszczkę. Czytamy to wszystko nie myśląc, oglądamy nie widząc. I dopiero „poświęcając swój cenny czas” Sztuce oddalamy się od papki codzienności i musimy – bo taka jest rola Sztuki – odpowiedzieć na pytania podstawowe, zasadnicze, ważne. Jeżeli chcemy choć trochę z tej codzienności zrozumieć...

Aktorzy – Maciej Turek (Młodszy mężczyzna) i Tomasz Mitrowski (Starszy mężczyzna) – zaprezentowali doskonały spektakl. Aktorstwo wyraziste, odlegle od amatorstwa; reżyseria (obu wymienionych panów) wydobywająca sytuacje, w jakich znalazły się postacie sztuki; scenografia (obu wymienionych panów) ascetyczna, nie odwracająca uwagi widza od aktorów; muzyka (Sergiusza Prokofiewa) wnosząca stosowną dawkę dramatyzmu.

Przedstawiając w programie „Teatr nie z tej kulisy”, zespół artystyczny Domu Kultury „Włochy” w Warszawie napisano: „ Aktorzy amatorzy są nieuleczalnymi pasjonatami teatru, od wielu lat zaangażowanymi w niezawodową twórczość jako aktorzy, instruktorzy i reżyserzy, a czasem także jak o autorzy tekstów. Wcześniej działali w obrębie innych grup teatralnych, w 2017 roku postanowili założyć swój teatr, w którym obecnie trwają”.

Niechaj trwają jak najdłużej i niech jak najczęściej pokazują swe dokonania w Pułtusku. Także te dotyczące innych aspektów otaczającego świata.

Jak przyjemnie było zostać przeniesionym w czasy, gdy w zatłoczonym tramwaju ludzie nie przeglądali internetowej rzeczywistości, tylko rozmawiali ze sobą, gdy garnki kupowało się w MHD, a nie na promocjach (dla młodych: Miejski Handel Detaliczny), gdy kabaret był sztuką, lustrem odbijającym nasze wady i śmiesznostki, a nie z rzadka śmiesznym, prostackim rechotem. Dziękuję za tę chwilę wspomnień grupie teatralnej „Oni”, działającej przy Centrum Kultury i Czytelnictwa w Serocku, która przywiozła na konkurs spektakl na podstawie tekstów Stefanii Grodzieńskiej.

Zatytułowany „Oni”. Ale równie dobrze mógłby nazywać się „My”. Bo to przecież o nas, i o sobie, pisała ta kobieta łagodnym usposobieniu, świetna podglądaczka ludzkich zachowań, stenografka towarzyskich rozmówek o niczym, ale i małżeńskich „wymian zdań na tematy” ważniejsze, mniej ważne i bez znaczenia. A do tego (coraz to rzadsze) słysząca i czująca codzienną naszą polszczyznę i szanująca język polski. Jak na „Mistrza Mowy Polskiej” przystało.

Odpowiedzmy szczerze: mało to wokół hipochondrycznych mężów, albo przez całą dobę zajętych tylko sobą, mało to żon decydujących o tym, co partner ma jeść lub w co się ubierać, mało to troskliwych mamuś i żonuś, przerywających zasłaniających nam telewizor akurat wtedy, gdy pada bramka? Podobno nie spotkaliście takowych. To dlaczego usłyszałem przypadkiem (jak Grodzieńska) po spektaklu dwu panów mówiących zgodnie: - Tylko ona pokazywała jak nas traktują kobiety...

Spośród wielu scenek zwracały uwagę wykonaniem - dwie: rozpoczynające spektakl tramwajowe pogaduszki oraz ta z gapiami obserwującymi kraksę. Tak bywa i teraz: jest wypadek, jest impreza. Tyle, że dziś nie ma dywagacji, bo wszyscy nagrywają „widowisko” telefonem, by pochwalić się znajomym. Właśnie pomysłowa reżyseria Macieja Dmochowskiego, lokująca kilka skeczy w różnych miejscach teatru, była kolejną zaletą serockiego przedstawienia. Pozwoliła aktorom, niezbyt przecież doświadczonym, skoro „działają razem od niespełna dwu lat”, na ożywienie tekstu i wykazanie się umiejętnościami. Które – u wszystkich ośmiu pań - sięgają już niezłego, amatorskiego poziomu. Najlepiej spisał się Tomasz Grzybowski, udanie oddając zróżnicowane charaktery zobojętniałych mężów.

Autor czekał na prapremierę sztuki sześć lat, do czasu tzw. chorwackiej odwilży w 1971 roku. Na polską scenę (Zielona Góra) dotarła pięć lat później. Znawcy pisali, że sztuka „wyróżnia się zarówno pomysłem fabularnym, jak i sposobem jego przeprowadzenia: Aktyw wiejskiej spółdzielni produkcyjnej próbuje inicjować działalność kulturalną przedstawieniem „Hamleta”. Akcja rozwija się na dwóch płaszczyznach; jedną jest sprzeczność pomiędzy tragedią Szekspira i prymitywizmem wykonawców, drugą demaskowanie poprzez sytuacje szekspirowskie wiejskiej kliki rządzącej spółdzielnią”.

We wsi o nazwie Mrdusa Donja towarzyszom nie wyszło „zaprowadzenie kultury i oświaty”.

Natomiast „Teatrowi Cioci Heni” ze Starego Szelkowa w spektaklu Ivo Bresana „Przedstawienie „Hamleta” we wsi Głucha Dolna” „wyszło” wiele. Na przykład wszystkie sceny zbiorowe, świetnie reżysersko rozegrane: od początkowej sceny wiejskiego zebrania „w temacie” jakiejś kultury amiast mechanizacji, poprzez likwidowanie wiejskich zapasów rakiji (nie zapomniano nawet o harmoniście na dalszym planie) aż do wspaniale żywiołowej sceny rozdrapywania dziwacznych kostiumów (co w mniejszym nieco wymiarze można zobaczyć w pułtuskich bubleksach po dostawie „nowego” towaru). A te smaczne detale: teczka nauczycielki, „saperki” sekretarza, jego zaloty do bufetowej, rozmaitość butelek z alkoholem, ludowe i pijackie piosenki, plakat zwalczający stonkę...

No, ale jak się ma taką reżyserkę, kilkakrotnie nagradzaną (Henryka Brdękiewicz) i taki zespół, w którym już prawie wszyscy to laureaci (też po parę razy) różnych nagród i wyróżnień. Wymieńmy z programu (ale panie przodem): Wiesława Krakowska, Anna Kamińska, Katarzyna Brdękiewicz, Iwona Gutowska, Beata Jankowska oraz Stanisław Milczarczyk, Arnold Maciej Grossman, Tadeusz Kacprzycki, Hubert Rzewnicki, Jan Kempa, Piotr Trętowski, Krzysztof Jastrzębski. (I jeszcze kilkoro nie wymienionych).

W chorwacko-polskim „Amlecie” najbardziej podobali mi się Iwona Gutowska (Nauczycielka), Stanisław Milczarczyk (Sekretarz) i Beata Jankowska (pyskata baba).

Wydawać by się mogło, że porywają się z … siekierą na słońce. Od 1975 roku sztuka „zaliczyła” kilkanaście premier, a niedawno zmarły geniusz komedii Jan Kobuszewski zaliczał jej autora do „dziesięciu najważniejszych komediopisarzy polskich od początku istnienia teatru polskiego”. A tu amatorzy, wprawdzie ze sporym doświadczeniem i wieloma nagrodami, ale...

Tłumaczy ich jedno: „Rozmowy przy wycinaniu lasu” Stanisława Tyma w reżyserii Adama Gadomskiego to przecież sztuka o nich. Oni spotykają Macugę, Zuzola, Dunlopa, Bimbra i Siekierowego niemal codziennie. No, może spotykali, bo postęp dopadł także ich dziedzinę. Być może nawet spełnił marzenie Maczugi – ci z polany wreszcie mają swoje siekiery, jak ten student z lektury Bimbra. A Bimber, jeśli czyta w pracy, to dla przyjemności i ma do wyboru więcej niż 47 książek. Bo tych w bibliotekach przybyło, w przeciwieństwie do czytelników. Byłoby więc nieładnie, wręcz niemoralne, gdyby jakaś inna grupa teatralna „sprzątnęła” sprzed nosa tę sztukę leśnikom skupionym w „Teatrze Pod Dębem”.

Było śmiesznie na leśnej polanie. Ale i nieco strasznie. Bo jak to jest, że „każdy głupi swój rozum ma”, a opłacalne projekty - wycięcia lasu, by powstało pole kapusty, które ma być wabikiem na zające, które, gdy wyżrą kapustę, zaczną ogryzać korę owocowych drzew, co zniszczy nieekonomiczne i niebezpieczne sady (uff!) - bywają nadal „realizowane” w gospodarce...

Adam Gadomski, Michał Orłowski, Józef Dyga, Andrzej Michalik sprawdzili się jako Macuga, Dunlop, Bimber i Zuzol. Aż chciałoby się posiedzieć z nimi dłużej na polanie, bo na pewno mają w zanadrzu więcej pasjonujących opowieści, posłuchać dywagacji o smaku ryb karmionych kartoflami (czy czasami kurczaki karmione mączka rybną nie smakują jak ryby?) i wrócić razem z nimi do tego, czego nas oduczono - prostego spojrzenia na życie, ludzi i rzeczy. A choćby i poczekać na siekiery... Siekierowy (Wojciech Szydłowski) od początku kombinował jak wytłumaczyć kolegom opłacalność wycięcia lasu i w efekcie nie zauważył świeżo pomalowanych okiennic.

Jeżeli jestem czymś zdegustowany to postacią Gajowego w interpretacji Beaty Olszak. Osoba przecież utalentowana aktorsko, nawet z nagrodą jurorów, nie była przekonującym pracownikiem lasów państwowych. Gdybym był jej podwładnym, nie słuchał bym jej tak samo jak drwale. Ale faceci tak mają – nie lubią, gdy kobiety nimi kierują.

Może nie powinienem przyznawać się do tego, ale po przedstawieniu Grupy 25 z Pułtuska postanowiłem, że nie wybiorę się więcej na żadną kolację u znajomych, gdy pretekstem do spotkania będzie... oglądanie zaćmienia księżyca. Bo może skończyć się na czytaniu moich esemesów.

Wychodziłem z teatru także z prostą (a może i prostacką) konstatacją. Porozumienie między ludźmi było łatwiejsze, kiedy spotykali się w lesie, przy ognisku i kawie w emaliowanych kubkach, niż teraz, gdy towarzyskie i przyjacielskie spotkania odbywają się w wygodnych fotelach, przy szparagach, ekologicznym winie i innych delicjach. Było ubożuchno, ale szczerze. Ponieważ kłamać - patrząc w oczy – jest trudno, wiedziano więcej o sobie i drugich niż w naszej epoce fejsbuków, instagramów, i mejli. A komputerowa wiedza o drugim człowieku, często okazuje się nieciekawa i odbiegająca od prawdy.

Przyjątko w sztuce „Zaćmienie” Artura Bednarka (na motywach włoskiego filmu Paolo Genovese) w reżyserii Doroty Polewaczyk było zabawne dla gospodarzy i gości do czasu, gdy ktoś nie wpadł na szatański pomysł publicznego odczytywania esemesów i odbierania telefonów. Potem bawili się już tylko widzowie. Aktorsko przewyższali resztę imprezowiczów Andrzej Sieńkowski (Leon) i Artur Grzesiak (Krystian). I mimo, że nie przepadam za teatrem w stu procentach werystycznym, nie pozostawiającym żadnej przestrzeni dla wyobraźni widzów uważam, że warto docenić Martynę Wróblewską, która zagrała Anielę, kobietę w ciąży, będąc brzemienną oraz Artura Bednarka (Robert), któremu żona ani przez moment nie pomogła w przygotowaniu kilkunastu dań na przyjęcie. A potem była zdziwiona, że musi on zasięgać porad u psychoterapeuty.

A może lepiej byłoby obejrzeć zaćmienie księżyca w inaczej dobranym towarzystwie? Bez „gospodarzy wieczoru, próbujących poradzić sobie z wychowaniem nastoletniej córki i rozpadem małżeństwa, bez pary poszukującej alternatywy dla codziennej rutyny i wymarłego pożycia, bez małżonków z najkrótszym stażem, stąpających jeszcze ponad ziemią, bez rozwodnika, który ma przedstawić swoją nową wybrankę”?

W tym przypadku kłopoty z bogactwem wyszły na dobre... widzom. „Teatr pod Dębem” skupia tak szeroki i utalentowany zespół aktorski, że był w stanie zaprezentować się pułtuszczanom w dwu spektaklach. „Kroki” Antonio Alamo w reżyserii Adama Gadomskiego były udanym zakończeniem tegorocznego konkursu.

Cztery „leśniczanki” zmusiły widzów do przemyślenia i a może i przewartościowania swego stosunku do naszych „braci najmniejszych”, tych których staramy się wyplenić z tzw. domowych pieleszy. Odkurzaczami, trutkami, sypaniem różnych proszków, zatykaniem szpar itp. A jest to po prostu niemożliwe, na co zwróciły uwagę Anna Sokalska (Aphthoroblattina) i Agnieszka Łempicka (Periplaneta). Karaluchy były bowiem na ziemi miliony lat przed „panami stworzenia” (za których się uważamy) i będą miliony lat po nas. (Jeżeli są to prawdziwe nazwy karaluchów to musieli wymyślić je entomolodzy-poeci)

Karaluchy zresztą wiedzą jeszcze więcej. Nie tylko to, że Kroki potrafią wyrywać starych rodziców z ich środowiska, gdy ci tego nie chcą, ponieważ przyzwyczaili się do wszystkiego, co ich otacza, nawet... karaluchów. Jak dzieje się w mieszkaniu Carmen (Elżbieta Gierek) i jej znerwicowanej córki Marii (Joanna Stańczak).

Karaluchy wiedzą także i to, że Kroki za dziesiątki lat będą miały do wyboru – zasuszyć się upalnym powietrzem, utopić w pohuraganowej powodzi lub zagłodzić z braku pożywienia.

W programie zacytowano zdania: „Sztuka śmieszy, a jednocześnie daje do myślenia”.

Zgoda.

Oby tylko to myślenie potrwało dłużej niż do 6 listopada, kiedy poznamy werdykt jurorów…

Pan Józef

Obserwuj nas na Obserwuje nas na Google NewsGoogle News

Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!

Reklama

Reklama

Wideo pultusk24.pl




Reklama
Wróć do