
Zbliżający się Jubileusz 580-lecia Liceum Ogólnokształcącego im. Piotra Skargi w Pułtusku jest idealną okazją do wspomnień. W minionych wydaniach Pułtuskiej Gazety Powiatowej publikowaliśmy wspomnienia absolwentów. Jednak historia szkoły, to nie tylko absolwenci. Dzieje liceum tworzyli także dyrektorzy. Jedną z najbardziej znanych postaci na tym stanowisku z całą pewnością jest Lidia Ziemiecka, dyrektor liceum w latach 1996 – 2009, która jest bohaterką kolejnej już, trzeciej części naszych publikacji jubileuszowych. O rodzinnej szkole, „uważaj na ścianę”, maturze i studniówce w partii, książce i rowerze oraz o innych takich…, czyli wspomnienia Lidii Ziemieckiej, byłej dyrektorki LO w Pułtusku.
To nie jest łatwe – zamknąć ponad czterdzieści swoich lat w kilku zdaniach, zwłaszcza że wiele razy to czyniłam. Ktoś powie, to banalnie proste, ja powiem, to trudne, bo i wielokrotność mówienia o tym samym lub podobnym zaciera oryginalny obraz, a przy tym selektywnie pracująca pamięć wyrzuca, co staje się przeżyte, jest jej balastem. Ale odpowiedzialność, postawa tak znamienna dla mojego pokolenia i zawodu, przywołuje do porządku: Napisz, przecież możesz, napisz, przyznaj się , że lubisz „wracać w strony, które znam(sz), we wspomnienia zostawione tam, by się przejrzeć w nich, odnaleźć w nich…”
Dziś jest właśnie taka chwila, aby jej poświęcić czas i wysiłek. Dziś jest otwarcie na wspomnienie, na przejrzenie się w lustrze czasu. Od czego zacząć? Zacznę od podziękowania, bo wychodząca od 1999 roku Pułtuska Gazeta Powiatowa tak wiernie towarzyszyła mojej pracy w Liceum Ogólnokształcącym im. Piotra Skargi w Pułtusku. Być może to zasługa jej redaktora, Grzegorza Gerka, a na pewno jego poszukującej osobowości, zbudowanej na ciekawości ludzi, spraw i miejsc. Zaprzyjaźnienie z PGP weszło we wzajemnie dobry nawyk i wprowadziło gazetę na szkolny dukt.
Ze szkołą byłam czynnie związana 44 lata, wliczając czteroletni okres nauki własnej. Gdy zostałam poproszona przez panią redaktor Ewę o wspomnienia z tego czasu, czułam się niepewnie, nie wiedząc, co wybrać, o czym mówić i jak. Praktycznie będąc bezradna, sięgnęłam do wspomnień już opublikowanych. Szukałam w nich inspiracji. I rzeczywiście, znalazłam ją. Zdecydowałam powiedzieć o pułtuskim ogólniaku jako o szkole mocno wtopionej w lokalne środowisko i nadającej temu środowisku charakter. Gdyby przeanalizować jej historię w czasie, można byłoby powiedzieć, że w każdym wyróżniała się czymś, a na pewno wyjściem w lokalną przestrzeń. Słynne „Dendele…, Dendele…”z Gomulickiego jest na to pierwszym dowodem. Myślę, że zakotwiczenie szkoły w lokalnej przestrzeni czasu i miejsca potwierdza ciągłość pokoleniowa absolwentów. Stąd niedaleko do określenia „szkoła rodzinna”. Matka i dzieci, dziadek i wnuki, ojciec i synowie – tak, całe rodziny stawały się uczniami tej szkoły, która w dawnych latach promieniowała nie tylko na nasze lokalne podwórko, ale znana była jako szkoła o wysokim poziomie na warszawskich uczelniach. Podczas egzaminów wstępnych na studia pojawiały się głosy, że absolwenci pułtuskiego ogólniaka, nawet trójkowi, są pewniejsi niż ci z wysokimi notami, ale z innych szkół. O tym, jak dobrze szkoła obecnie funkcjonuje w przestrzeni publicznej, dają wyraz wspomnienia absolwentów, stosunkowo jeszcze młodych, gdy mówią o „sercu pozostawionym w Skardze”, „najsympatyczniejszym ich okresie życia tutaj, gdzie rodziły się nie tylko pierwsze poznania, ale i pierwsze, trwałe miłości”. Dowodów na mocne i jednocześnie trwałe oddziaływanie szkoły spotykamy co niemiara. Oto jeden z licznych – mimo że od mojej matury wiele wody upłynęło w Narwi, to mój rocznik ma nieustanną potrzebę spotykać się rokrocznie w pierwszą sobotę czerwca, by powspominać, pogadać, nacieszyć się sobą. Tak jak to było i w tym roku, w dniu 4 czerwca – zostało zwerbalizowane znaczenie pułtuskiego ogólniaka.
W czasach mojego dyrektorowania szkoła wiele traciła z tego powodu, że nie miała stosownej bazy, a na pewno nie był to jeszcze czas myślenia o niej przez ówczesne władze oświatowe i polityczne. Wtedy nie mogła być podjęta żadna stosowna decyzja, mimo że cokolwiek już dla sprawy zrobiono. Co prawda, nowe boisko dawało szanse na poprawnie prowadzone lekcje wf -u , ale tylko w niektórych porach roku. Jednak brak dużej sali, chociażby auli o właściwych rozmiarach, a na pewno sali gimnastycznej, już na tzw. wejściu ucznia obniżał szanse szkoły. Pamiętam, jak absolwenci okolicznych gimnazjów (one w większości miały bardzo dobrą bazę), gdy stawali się naszymi uczniami, byli wprost zażenowani widokiem sali gimnastycznej. „Taka? To sala? Chyba żartujecie?” – słyszało się na pierwszej lekcji wf-u . Z podziwem, ale i z bezradnością patrzyłam na grających w kosza rosłych uczniów, bezpiecznie poruszających się w minimalistycznych wymiarach sali, gdy nauczyciel wf-u mówił, że „oni już opanowali bezpieczne wymiary, oni nie pozabijają się”. Radko zdarzały się kontuzje, bo sztuka poruszania się została opanowana do perfekcji. Radziliśmy sobie możliwie najskuteczniej, mimo że nie była to mała szkoła, bowiem w pewnych momencie ogarniała ponad 700 uczniów. Większość uroczystości, takich jak m. in. rozpoczęcie i zakończenie roku, pożegnanie maturzystów, turniej klas drugich, otrzęsiny – odbywała się na boisku; gdy trzeba było przenieść się do budynku, wtedy nie można było myśleć o nadaniu spotkaniu ogólnoszkolnego charakteru. Mając to na uwadze, tak planowaliśmy niektóre szkolne uroczystości, aby mogły odbyć się na powietrzu. Problemy organizacyjne stwarzała też matura, zarówno stara, jak i nowa. Ja np. swoją pisałam w sali gimnastycznej technikum, dziś w Ruszkowskim, a była to pierwsza w latach sześćdziesiątych matura aż czterech oddziałów klas jedenastych. Pisaliśmy maturę, można powiedzieć, gdzie się dało, np. w sali obrad dawnej partii, sali konferencyjnej POM-u. Również studniówka, przy liczniejszych rocznikach była tańczona w sali partii (pamiętna, bo akurat wtedy wyprowadzano sztandar PZPR), w SP nr 1, SP nr 4, w Domu Polonii (Maneż i krużganki), gimnazjum winnickim, Ruszkowskim, z czasem wyjeżdżaliśmy do powstałych już wówczas domów weselnych poza granice miasta. A gdy zbliżał się czas mówienia o studniówce, wśród rodziców i uczniów wrzało. Zaprzątał ich głowy spór o miejsce, talerz, strój i orkiestrę.
To, że brakowało nam miejsca, jak czas pokazał, miało również swoje dobre strony. Stwarzało to naturalne warunki do współpracy i budowało trwałe więzi. Niektóre własne imprezy przenosiliśmy do miejscowych instytucji, np. kina, Biblioteki Lelewela, auli Akademii Humanistycznej, Domu Polonii, bazyliki kolegiackiej i kościoła szkolnego, miejskiego ratusza, SP nr 4, proponując im współudział, np. takie jak: tradycją dziś obrosły Konkurs Poezji i Piosenki Francuskiej, Festiwal Mowy Ojczystej, Święto Patrona Szkoły, Konkurs Pieśni Patriotycznej, szkolne spotkania ze sztuką, rocznice nauczycielskie, dwie sesje naukowe poświęcone W. Gomulickiemu, Zbigniewowi Herbertowi czy cykl uroczystości poświęconych marszałkowi Piłsudskiemu, fora edukacyjne, zjazdy absolwentów, itp.
Moje dyrektorowanie przypadło na czas przejęcia szkoły przez samorząd powiatowy. Wiązało się to z ogromnymi zmianami nie tylko organizacyjnymi, ale także mentalnymi. Mimo że byliśmy szkołą powiatową, miałam na uwadze nie tylko tę podległość, ale także dbałość o dobre relacje z samorządem gminnym, wykonawczo reprezentowanym przez burmistrza (za mojej kadencji wszyscy burmistrzowie byli absolwentami LO). Czułam potrzebę ocieplania wizerunku szkoły w miejskim środowisku, toteż na ważniejsze uroczystości szkolne był zapraszany i starosta powiatu, i każdorazowy burmistrz miasta. Z tym wiąże się humorystyczne zdarzenie, które zatytułuję „Książka kontra rower”. Dziś, sądzę, że można już je przywołać i nie będzie powodem do obrazy (choć w formie zdjęć zarejestrowała je kronika szkolna). Otóż na uroczystość pożegnania maturzystów zaproszeni goście przynosili dla prymusa szkoły „swoje nagrody”, czyli prezenty, a zwykle były to elegancko wydane książki opatrzone dedykacją. Tak uczynił starosta, wręczył swoją nagrodę i dumnie czekał na ten sam moment w wykonaniu burmistrza. Ten zaś wprowadził autentyczny, wcale dobrej jakości nowy rower i przy aplauzie zebranych uhonorował nim, jako swoją nagrodą, prymusa. Ten zaś, nie czując sprawy, najnormalniej w życiu ciesząc się, zrobił na tym rowerze rundę honorową przed całą szkołą. Konsternacja darczyńców była przeogromna. Od tego momentu panowie uzgadniali osobiście między sobą „swoją nagrodę” lub robili to za pośrednictwem szkoły.
Warto też wspomnieć o relacjach z drugim organem, kuratorium oświaty. Dla dyrektora i nauczycieli bardzo ważnych, bo wyznaczających kierunki edukacji, a także, w tamtym czasie, jeszcze finansowo utrzymującym szkoły. Poza burzą polityczną, która spowodowała zmiany kadrowe w szkole, stosunki były raczej chłodne, zwłaszcza, że szkołę wizytował mało tolerancyjny pracownik KO, a sprowadzający współpracę z nią do paragrafów i przepisów. Dochodziło do śmiesznych sytuacji, np. mierzenia przez niego powierzchni klas, w których, naszym zdaniem, nie mogło pomieścić się ponad trzydziestu uczniów, czyli co najmniej piętnaście ławek, a jego zdaniem - tak. Ten wymóg musiał mieć zapis w statucie, czego się domagał, podczas gdy nasze doświadczenie z wielkością sal lekcyjnych nie zgadzało się z kuratoryjnym punktem widzenia. Wreszcie stanęło na naszym, choć trzeba było stoczyć prawdziwą batalię. W pewnym momencie nastąpiły zmiany kadrowe w KO, co było dla nas korzystne, bowiem przydzielono nam wyrozumiałych i czujących dydaktykę wizytatorów. W nauczaniu i zarządzaniu widzieli ucznia, nauczyciela, rodzica, dyrektora także. Odeszły w zapomnienie paragrafy i sztywność komunikacyjna, ale za to rozpoczęło się wyjątkowo nieciekawe i mozolne mierzenie jakości pracy. Mimo wszystko „obsługujący” nas zespół wizytatorów, na długo stał się naszym partnerem i życzliwym doradcą.
Mam tych wspomnień bez liku. Takie jak dziś momenty wydobywają je na dzienne światło. Myślę, że warto je ocalać, nie z tęsknoty za minionym, ale ze zwykłej potrzeby spojrzenia inaczej na przeszły czas i przestrzeń. A przecież każdy dzień to inne wyzwanie i śmiało można powtórzyć, że: „Co dzień nas gna, w nowe strony zadyszany czas, sto dat, sto spraw, wciąga nas, gna nas.”
Lidia Ziemiecka
Dyrektor Liceum Ogólnokształcącego im. Piotra Skargi w Pułtusku w latach 1996-2009
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!