
Dziś odbył się pogrzeb Stefana Ciska - ostatniego Trzysnastaka mieszkającego w Pułtusku. Zaledwie rok temu otrzymał Medal Zasłużony dla Pułtuska.
Stefan Cisak urodził się w Pułtusku w 1922 roku. Jako 14 - letni chłopiec został żołnierzem 13 pułku piechoty. Przeszedł cały szlak bojowy od Pułtuska poprzez Grudusk i obronę twierdzy Modlin.
O Stefanie Cisaku pisaliśmy rok temy w specjalnym wydaniu naszej gazety poświęconym 70 - rocznicy wybuchu II wojny światowej. Tekst "Trzej Muszkieterowie" opisywał losy między innymi piechura Stefana Cisaka.
Trzej Muszkieterowie
ZANIM ZAGRZMIAŁY DZIAŁA
Kończyła się noc z 30 na 31 sierpnia 1939 roku. Na podpoznańskim lotnisku Ławica ruch był jak w niedzielę przed kościołem w południe. Mechanicy uwijali się, przygotowując samoloty do startu, piloci kończyli krótką odprawę i wkrótce wskoczyli do swych maszyn. Tuż przed wschodem słońca samoloty zaczęły startować kierując się na wschód. Celem było polowe lotnisko w Dzierżnicy. Jeden z samolotów z białą szóstką na kadłubie, czerwonym paskiem za nią i czerwonymi końcówkami skrzydeł należał do dowódcy klucza Włodzimierza Gedymina. Oczywiście na szyi pilota nie mogło zabraknąć czerwonego szala.
Także personel naziemny zbierał swoje graty i ładował na samochody. Trzeba było odjechać z dobrze Niemcom znanego lotniska Ławica. Wszyscy wiedzieli, iż w przypadku wojny zostanie ono zbombardowane już w kilka godzin po jej rozpoczęciu.
Przelot na lotnisko polowe mógł oznaczać tylko jedno – sytuacja stała się bardzo napięta i dowództwo wie, że atak niemiecki może nastąpić w każdej chwili. Dlatego w Dzierżnicy błyskawicznie ukryto samoloty pod drzewami i konstrukcjami z siatek i gałęzi. Nie były widoczne z góry. Piloci zapoznali się z nowym miejscem i urządzili jako tako. Pewnie przyjdzie im tu w tym polu spędzić kilka najbliższych dni. W ciągu dnia odespali zaległości i analizowali grafik dyżurów przy samolotach. W każdej chwili sześciu z nich gotowych było w wystartować.
Włodzimierz Giedymin był gotowy do startu w pierwszej szóstce. Ten urodzony w Petersburgu absolwent szkoły Orląt w Dęblinie wcale nie planował zostać pilotem. Miał cztery lata kiedy rodzice postanowili uciekać z ogarniętego rewolucyjnym chaosem Petersburga. Giedyminowie nie mieli w Polsce licznej rodziny. Ojciec przyszłego pilota dostał propozycję pracy w Poznaniu i dlatego po przekroczeniu frontu wojny polsko – bolszewickiej właśnie do stolicy Wielkopolski skierowali swoje kroki. Tu Włodek dokończył szkołę powszechną i podjął naukę w słynnym „Marciniaku” - liceum im. Jana Marcinkowskiego. Swoją przyszłość wiązał z techniką, dlatego zdawał z sukcesem na Politechnikę Warszawską. Zapewne Włodek stałbym się panem inżynierem, gdyby nie Żwirko i Wigura i ich sukces na paryskim Challenge. Cała Polska żyła wtedy wielkimi sukcesami polskich pilotów. Zapanowała samolotomania, jak grzyby po deszczu powstawały kluby lotnicze. Zafascynowany lotnictwem Włodzimierz po odbyciu stażu rekruckiego w 57 pułku piechoty zgłosił się do Szkoły Podchorążych Lotnictwa w Dęblinie. Tak zaczęła się jego droga do kabiny myśliwskiego samolotu. W 1937 roku z trzecią lokatą ukończył Włodzimierz Gedymin Szkołę Orląt i jako podporucznik pilot skierowany został do 131 Eskadry Myśliwskiej w Poznaniu.
Teraz z niecierpliwością czekał alarmu, w każdej chwili gotowy, by spędzać z polskiego nieba wrogie samoloty.
Ileż to już godzin są w marszu. Dużo. Bardzo dużo. Nogi bolą okropnie tym bardziej, iż przyduże buty obcierają łydki. Szeregowy Stefan Cisak w myślach analizował ostatnie wydarzenia. Ten urodzony w 1922 roku Pułtuszczak zaczął służyć w 13 pułku piechoty w wieku... 14 lat. Wtedy to jako utalentowany muzycznie chłopak zaczął grać w pułkowej orkiestrze. Jego ojciec podpisał z pułkiem umowę na 8 lat. Stefan więc cały tydzień ćwiczył granie, ale jeden dzień był przeznaczony na musztrę czy też strzelanie.
Ileż to już czasu minęło, ileż kilometrów przeszli. 13 pułk zaczął się mobilizować w Pułtusku 24 sierpnia. Mobilizacja szła bardzo sprawnie. Każda kompania w innym miejscu, w tym nawet w okolicznych wioskach. Nastrój był podniosły, odrobina lęku mieszała się z optymizmem i bojowym animuszem. Wreszcie we wtorek, 28 sierpnia, tuż popołudniu dostali ostrą amunicję i identyfikatory. To był już znak – dowództwo wie, że wojna na pewno będzie.
Pod wieczór tego dnia bataliony wyszły z miasta szosą ciechanowską. W Grominie stanęli wszyscy w równych szeregach, trzy tysiące chłopa, cały pułk. Stanęli przed dowódcą podpułkownikiem Alojzym Nowakiem. Słuchali go w absolutnej ciszy. Mówił, że wojna jest już pewna, że pójdą na północ. I że będą się bić. I że Niemcy mają czołgi, ale nie mają odwagi takiej jak oni. Że wojna będzie ciężka, ale zwycięska.
I ruszyli. Prosto z apelu, kompania po kompanii zaczęli iść. Stefan czuł, że jego muzykowanie w pułku już się skończyło, teraz grać będą karabiny i bomby. W nocy z wtorku na środę pokonali ponad 25 kilometrów i nad ranem byli w okolicach Gąsocina. Ale to nie był koniec marszu. Po kilkugodzinnym odpoczynku znów marsz. I znów ponad 25 kilometrów do lasów w okolicach Chotumia. Ten drugi marsz zakończony w nocy dał się już wszystkim we znaki. I chyba dlatego na trzecią noc zaplanowano krótszą trasę. Ale te 17 kilometrów dało się wszystkim we znaki bardziej niż pierwsze dwadzieścia pięć. Żołnierze padali z nóg. Kiedy dotarli nad ranem na miejsce wszyscy po prostu padli na ziemię.
Nie było jednak dla żołnierzy dobrych wiadomości. Po południu kolejny alarm i marsz. Tym razem już tylko kilka kilometrów do Ościsłowa. Szeregowy Stefan Cisak był totalnie zmęczony i zły. Cieszył się jednak w myślach widząc, jak kilkunastu żołnierzy zostało poderwanych przez oficerów i ruszyło do pobliskich wsi. Podobno tam widziano niemieckich dywersantów. Muszą to sprawdzić. Reszta wojska mościła sobie miejsca do spania licząc na to, iż kolejnej nocy nie spędzą w marszu. Stefan Cisak zaczął w myślach liczyć dni i noce w marszu. Wyruszyli we wtorek – był 28 sierpnia. Idą już trzy dni, a więc dziś jest 31 sierpnia. Jutro 1 września.
Kilkadziesiąt kilometrów na północny zachód, nad Welem powoli zapadał zmierzch. Ułani z 3 szwadronu 25 pułku ułanów Nowogródzkiej Brygady Kawalerii zdążyli już się przyzwyczaić do tych zmierzchów i świtów na północnym Mazowszu. W zasadzie było one podobne do tych z dalekich kresów, z Wołkowyska gdzie stacjonował ich pułk. Różniły się tylko jedną rzeczą – tu było znacznie mniej komarów. Te kresowe, poleskie, wielkie jak muchy brzęczały natarczywie i atakowały nieustanie. Te mazowieckie były jakieś takie delikatniejsze.
Pułki Nowogródzkiej Brygady Kawalerii już od końca marca stały w pogotowiu nad samą granicą z Prusami. Zmobilizowane w pierwszym rzucie z dalekiego Wołkowyska szybko przetransportowane zostały na północne Mazowsze i przez trzy miesiące stacjonowały wokół Sierpca. Kiedy Niemcy przeprowadzili w Prusach powszechną mobilizację, dowództwo Armii Modlin, w skład której wchodziła brygada, rozpoczęło realizację planu obrony północnych rubieży. Zakładał on, iż nowogródzka brygada będzie broniła się w okolicach Lidzbarka i Działdowa. Odcinek środkowy linii obronnej brygady obsadził 25 pułk ułanów. Miał on bronić podejść do Lidzbarka.
W opuszczonym dworze Cibórz nad Welem stacjonowało dowództwo 3 – ciego szwadronu. We dworze urządziła się także większość ułanów szwadronu. Żołnierze byli bardzo zadowoleni z warunków – wszak sypianie w dworskich pokojach nie kojarzy się raczej ze służbą wojskową. Ułan Jan Estkowski wpatrywał się uparcie w ostatnie ślady dnia na zachodzie. Szukał natchnienia. Zaczął właśnie pisać list do matki, ale jakoś nie nasuwały mu się odpowiednie myśli. Zdecydował więc, że teraz już pójdzie spać, a jak obudzi się o świecie, to list dokończy. Musi go wszak do ósmej oddać na polową pocztę tak, aby na Stefanii – w imieniny matki – dotarł do adresatki.
1 WRZEŚNIA
Świt pierwszego września wstawał we mgle i ciszy. Na polowym lotnisku Dzierżnica, kiedy kilka godzin temu piloci szli spać, Włodzimierz Gedymin zastanawiał się na najbliższą przyszłością. Czuł, że wojna jest już nieunikniona i mimo że z tą pewnością wiązać się powinien niepokój on był dziwnie spokojny. Myślami wracał do matki, która w intencji przyszłości syna wybrała się do Wilna i w Ostrej Bramie złożyła specjalne wotum. Czuł teraz Włodzimierz opiekę Matki Boskiej Ostrobramskiej.
Było już widno, gdy ogłoszono alarm. Wojna - niemieckie samoloty bombardują lotnisko na Ławicy. Oczywiście nie było tam ani jednego polskiego samolotu. Po kilkunastu minutach dowódca eskadry zwołał odprawę pilotów i przydzielił zadania.
Włodzimierz Gedymin ma wraz ze swoim skrzydłem odlecieć na prowizoryczne lądowisko koło majątku Kobyle Pole i tam zorganizować zasadzkę. Po południu piloci wykonali to zadanie i ukryli swoje samoloty na nowym miejscu. Teraz oczekiwali z niepokojem meldunków z punktów obserwacyjnych. W każdej chwili byli gotowi do startu.
Stefan Cisak otworzył oczy. Daleki, ale wystarczająco głośny huk armat budził śpiących w lesie żołnierzy. Podnosili się ze swoich legowisk, patrzyli na północ i podekscytowanymi głosami mówili coś do siebie. Wkrótce oficerowie podawali rozkazy – wojna. Wszyscy wiedzieli, co trzeba robić. Pakowali manatki, brali karabiny i zbierali się w równe szeregi. Cały 13 pułk piechoty w pełnej gotowości czekał na rozkazy. Huk armat na północy stawał się coraz bardziej złowieszczy i monotonny. Na niebie pojawiły się też warczące samoloty. Leciały wysoko na południe, więc pewnie niemieckie. Powoli rzednie mgła i robi się upalny, letni dzień. Pierwszy dzień wojny.
Bataliony 13 pułku piechoty schowane przed lotnikami stały w lesie i czekały na rozkazy. A te rodziły się w sztabach między dowództwem 20 dywizji broniącej Mławy, dowództwem Armii Modlin, a dowództwem 8 dywizji i pułku. Przez cały dzień spływały informacje. 20 dywizja broniła się uparcie. Na lewo od niej nie było oznak działania nieprzyjaciela. Na prawo natomiast Mazowiecka Brygada Kawalerii była na tyle silnie naciskana przez znaczne siły nieprzyjaciela, że musiała się cofać. Zarysowało się więc zagrożenie okrążenia głównych siła Armii Modlin. Trzeba było przeciwdziałać i rozkazy dla 8 dywizji popłynęły szybko. W nocy z 1 na 2 września pułki mają przesunąć się na północny wschód. Marsz ubezpieczony, bagnety na broni. Wykrytego przeciwnika atakować i nawiązać kontakt z Mazowiecką Brygadą Kawalerii.
Jan Estkowski obudził się nad ranem. Dokończył list do matki. Kiedy około piątej schodził powoli szerokimi schodami na dół wpadł do przestronnego holu pułkownik Stachlewski . Poprzedzając kilkoma niecenzuralnymi słowami wykrzyczał do przecierających oczy żołnierzy, że właśnie wybuchła wojna. Już w kilkanaście minut później szwadron siedział w solidnych okopach. CKM – y i RKM – y ukryte w dobrych stanowiskach wychylały lufy. Żołnierze zaciskali ręce na kolbach. Na przedpolu działały patrole. Niemców jednak nie był widać. O tym jednak, że jest wojna przypominał głuchy pomruk armat z prawej strony. To pod Mławą Niemcy atakowali zażarcie broniącą się 20 dywizję piechoty.
2 WRZEŚNIA
Włodzimierz Gedymin od rana był gotowy do startu. Wczorajszy – pierwszy dzień wojny nie przyniósł pilotom 131 eskadry sukcesów. System naprowadzania samolotów na wrogie formacje działał źle i zbyt późno docierały dane do pilotów. Większość startujących samolotów trafiała więc w próżnię i nie mogła napotkać wroga.
Około godz. 10 tej przed południem na lotnisku Kobyle Pole usłyszano odgłos silników samolotów. Wystartował ppor. Włodzimierz Gedymin i tak później zrelacjonował przebieg lotu: „... nad Poznaniem czerwona łuna. To płoną zakłady Cegielskiego. Bacznie obserwuję przestrzeń, ale nikogo nie widzę. (…) mam wysokość ponad 4 tysiące metrów. Nagle dostrzegam samolot! (…) jego wąska sylwetka powiększa się – to Dornier 17! mam przewagę wysokości – jakieś 1000 metrów.(...) wiem, że przeciwnik jest szybszy, że tylko atak z góry może skończyć się moim zwycięstwem. Ogon Dorniera rośnie w celowniku, zbliżam się jeszcze bardziej i naciskam spust karabinów maszynowych... biorę poprawkę i walę w niego długimi seriami. Pociski smugowe obejmują niemiecką maszynę – jestem pewien, że ją dziurawią. Dornier zatacza krąg wykonując skręt w prawo. Jestem blisko niego – widzę jak się chwieje. Coś oderwało się od maszyny i zamigotało w powietrzu. To osłony kabiny – domyślam się. A więc będą skakać ze spadochronami.
Wkrótce odrywa się od samolotu sylwetka człowieka, za nim druga i trzecia. Przelatuję tuż nad niemiecką maszyną i widzę jeszcze pilota, ale i on opuszcza samolot. Obserwuję teraz skoczków i srebrzysty samolot wykonujący dziwne figury. Pierwszy skoczek nie rozwinął spadochronu – rąbnął w las. (…) Samolot spada znacznie szybciej. Widzę, jak wali się między drzewa i eksploduje słupem ciemnego dymu i ognia... Krzyczę z radości...”
Wkrótce Gedymin ląduje i opowiada kolegom i obsłudze naziemnej przebieg walki. Nie ma na to jednak zbyt dużo czasu, gdyż po niecałej godzinie znów samotny start. I znów sukces. Włodzimierz w okolicach wsi Złotniki dogania niemieckiego bombowca He - 111. Wykorzystuje doświadczenie zdobyte wcześniej – strzela krótkimi seriami i z bliższej odległości. Po krótkiej walce wróg jest zestrzelony. Tę walkę oglądało wielu Poznaniaków, gdyż niemiecki samolot spadł na Łagiewniki. Trzech niemieckich lotników, którzy wyskoczyli na spadochronach, wzięli do niewoli okoliczni mieszkańcy. W styczniu 1940 roku Niemcy oskarżyli ich o znieważenie munduru i na ośmiu Polakach wykonali wyrok śmierci.
2 września był więc bardzo szczęśliwy dla Włodzimierza Gedymina – w dwóch lotach zestrzelił dwa niemieckie samoloty.
Znów marsz. Całonocny po piaszczystych drogach przy świetle księżyca i akompaniamencie dział spod Mławy. Żołnierze 13 pułku piechoty minęli Opinogórę i i nad ranem rozpoczęli się okopywać.
Całe przedpołudnie i południe 2 września kopali okopy na nowych stanowiskach. Ciężko je było wyryć w ciechanowskiej ziemi. Nie do końca to się wszystkich udało, gdy przyszedł rozkaz, aby przygotować się do kolejnego marszu. Znów nocą szli przez 28 kilometrów w kierunku Gruduska.
Pierwszy dzień wojny nie przyniósł ułanom z Nowogródzkiej Brygady Kawalerii zbyt wielu emocji. Tylko jeden patrol nawiązał walkę z Niemcami. Żołnierze pod dowództwem por. Wacława Witkowskiego przekroczyli granicę i zaatakowali mały oddział niemiecki który rozbili i wzięli jeńców. Pierwszego dnia doszło także do poważniejszych walk pod Działdowem, gdzie bronił się batalion piechoty przydzielony do Brygady. 25 pułk ułanów w którym służył Jan Estkowski tak naprawdę to nawet nie zobaczył Niemców. Do głównej pozycji obronnej pułku nie zbliżył się żaden patrol wroga. Wysłane nad granicę podjazdy kawaleryjskie miały okazję trochę postrzelać.
We swoich wspomnieniach Jan Estkowski pisze, że wysłany ze swoim plutonem na placówkę w miejscowości Jeleń bardziej się wczasował niż wojował. Oto fragment wspomnień: „Noc upłynęła nam sielankowo, można by rzec beztrosko. O północy zjawił się w naszym okopie ułan z dwoma wiadrami parującego mięsa wieprzowego, a dla pana podchorążego (czyli dla mnie) z ugotowanym i zanurzonym w rosole kurczakiem. (…) Rano podesłano nam śniadanko, papierosy, a w godzinach południowych obiadek – jednym słowem żyć nie umierać. (…) dowódca czujki przy kościele przysłał gońca z meldunkiem, że na przedpolu nic ważnego się nie dzieje, a także z butelką wina... mszalnego dla pana podchorążego”. O tym jednak, że naprawdę wybuchła wojna Janowi Estkowskiemu uświadamiał monotonny huk armat, gdzieś daleko na wschodzie - Niemcy atakowali 20 dywizję piechoty pod Mławą.
3 WRZEŚNIA
Piloci z lotniska Kobyle Pole startowali 3 września wielokrotnie. Łącznie zestrzelili cztery samoloty. Włodzimierz Gedymin nie brał udziału w tych zwycięskich walkach. Wieczorem przyszedł rozkaz aby 3 – samolotowy klucz obsadził nową zasadzkę koło Żnina. Wśród pilotów, którzy na nią odlecieli był i Włodzimierz Gedymin. Liczył, że z nowego miejsca uda mu się znów dobrać się do skóry Niemcom.
Tuż po świecie 3 września gros sił 13 pułku dotarła na południe od Gruduska. Oczywiście żołnierze nie mogli odpocząć, gdyż natychmiast zaczęli kopać okopy. Zajęło im to cały ranek. Tuż przed południem 3 września przychodzą nowe rozkazy – przygotować się do ataku na północ i dotrzeć do pozycji 79 pułku z 20 dywizji. Formacje zmieniają szyk i ustawiają się do ataku. Nie zdążyli jednak wyruszyć, gdyż znów zmieniono rozkazy. Najnowsze kazały atakować nie na na północ, ale na wschód. Trzeba dotrzeć aż do ułanów z Mazowieckiej Brygady Kawalerii i zamknąć lukę którędy mogli przejść Niemcy. Stefan Cisak, jak większość żołnierzy, ma nadzieję, że więcej zmian rozkazów nie będzie.
Gdy ok. 15 – tej 21 pułk piechoty ruszył do natarcia dwa pozostałe pułki dywizji dopiero zmieniały pozycje. Sytuacja była bardzo dynamiczna i niektóre rozkazy zanim zdążono je wykonać stawały się nieaktualne. Zmieniające pozycje do ataku pułki 8 dywizji otrzymały więc kolejny rozkaz – jak najszybciej uderzyć w kierunku Gruduska w bok Niemców obchodzących obrońców Mławy.
Żołnierze byli strasznie zmęczeni i sfrustrowani. Ciągłe zmienianie rozkazów oznaczało marsze, okopywanie się, znów marsze i szykowanie się do ataku.
Teraz to chyba już będziemy atakować – myśleli żołnierze 13 pułku gdy po 16 – tej rozciągali się po obu stronach drogi do Gruduska. Bataliony powoli wychodziły na pozycje i rozwijały się w tyraliery. Szybko zapadający zmierzch gubił kontury odchodzących ludzi. Żołnierze byli przemęczeni i raczej spodziewali się rozkazu zatrzymania na noc. Tymczasem trzeba było atakować. Gdzieś daleko po lewej stronie huczały działa – to pod Mławą walczyła 20 dywizja. Kiedy jednak bataliony 13 pułku poruszały się naprzód z tyłu z prawej strony zaczęły ciemną noc rozjaśniać łuny pożarów. Po kilkudziesięciu minutach przesunęły się one bardziej do tyłu. Żołnierze mówili do siebie, że to Niemcy okrążają dywizję. W szeregach na zmęczenie nałożyło się zwątpienie i odrobina strachu. Tym bardziej, że z przodu gdzieś daleko grzmiały działa, a co jakiś czas z przeraźliwym świstem nadlatywały pociski ciężkiej niemieckiej artylerii.
Atak na razie był męczącym marszem przez pola i chaszcze. 13 pułk nie natrafił na przeciwnika, ale był nękany przez artylerię. Łuny z tyłu sprawiły jednak, iż już niemal wszyscy byli przekonani, że są okrążeni.
Nagle gdzieś z prawej stronie wywiązała się zażarta strzelanina. Ciężkie karabiny maszynowe grzmiały od strony zajętej przez Niemców. Przerażenie musiało być wielkie, bo wojsko natychmiast zaległo. Wszyscy padli na ziemię. Atak załamał się, a nagle zaczęły bić niemieckie moździerze i seriami ckm – ów. Niemcy strzelali amunicją świetlną, co potęgowało wrażenie. Kiedy więc z prawej rozległy się krzyki – czołgi! - wystarczyło to by wojsko zaczęło się chaotycznie cofać. Po kilku chwilach nie było już zwartych i dowodzonych kompani czy batalionów. Był chaos, który przeradzał się w paniczną ucieczkę. Nie pomogły krzyki oficerów.
W godzinach popołudniowych 3 września dowództwo Armii Modlin zrozumiało w pełni tragizm sytuacji. 20 dywizja była kompletnie wyczerpana, z prawej strony Mazowiecka Brygada Kawalerii zepchnięta została daleko do tyłu, Niemcy zaczęli okrążać Mławę, a ich zagon pancerny parł do Ciechanowa. Wszystko wskazywało na to, że wojska polskie zostaną na północnym Mazowszu rozbite. Kiedy atak na Grudusk zakończył się klęską, nakazano odwrót wszystkich sił. 20 dywizja i rozbite pułki 8 cofały się na Modlin i Płońsk. Także Nowogródzka Brygada Kawalerii dostała rozkaz wycofania się do Sierpca, a wkrótce jeszcze dalej aż do Płocka. Ułani z 25 pułku byli lekko sfrustrowani. Nie mieli okazji walczyć z Niemcami, a przyszedł rozkaz opuszczenia niezłych stanowisk bez walki. Jan Estkowski z żalem opuszczał stanowisko. Jego brygada rozpoczęła odwrót do do Płocka.
4 września
Niestety, ale zasadzka myśliwska koło Żnina nie była zbyt szczęśliwa. Mimo wielokrotnych startów w dniu 4 września pilotom 131 eskadry udało się zestrzelić tylko jeden samolot. Włodzimierz Gedymin nie brał udziału w tej walce, więc gdy wieczorem przyszedł rozkaz przelotu na lotnisko Kleczew poczuł ulgę. Może na nowym miejscu będzie więcej szczęścia.
Pomieszane, zdezorganizowane i załamane klęską masy, bo nie można powiedzieć, że zwarte oddziały, parły od światu 4 września w kierunku Modlina. Wszyscy wiedzieli, że w twierdzy może czekać ratunek. Między Gruduskiem, Ciechanowem i Płońskiem cofały się w nieładzie główne siły Armii Modlin. Pułki 20 dywizji były wyczerpane walką i mocno poharatane, pułki 8 dywizji były pomieszane i zdezorganizowane. W większych lub mniejszych, w całkowicie zdezorganizowanych lub w miarę jako trzymających dyscyplinę oddziałach wojsko cofało się do Modlina.
Żołnierze 13 pułku piechoty, w tym Stefan Cisak, czym prędzej chcieli dotrzeć do twierdzy. Załamani nocną walką pod Gruduskiem, z godziny na godzinę organizowali się na nowo. Niemcy musieli mieć też duże straty i nie wykorzystali chaosu po polskiej stronie. Gdyby rano 4 września ruszyli na pewno dotarliby do twierdzy pierwsi. Brak reakcji z ich strony sprawił, iż już pod wieczór 4 września 8 dywizja w większości zaczęła się odtwarzać. Większość wojska zaczęła się koncentrować w lasach pod Opinogórą. Wbrew pozorom straty nie były duże, nie udało się odnaleźć tylko większości taborów. Artyleria stawiła się niemal w komplecie. Odwrót do lasów ordynacji opinogórskiej był więc w ostatnim etapie w miarę zorganizowany.
5 września
Koncentracja samolotów 131 eskadry na lotnisku w Kleczewie, a potem Osieku Małym pozwoliła przygotować się do większych akcji na następne dni. Było to ważne gdyż przyszły rozkazy aby następnego dnia osłaniać z powietrza przegrupowania Armii Poznań.
To był kolejny dzień odwrotu 13 pułku. W lasach pod Opinogórą żołnierze złapali trochę oddechu i odpoczęli. Dowództwo armii próbowało ześrodkować swoje dywizje na linii przesłaniania między Ciechanowem i Płońskiem, ale szybko okazało się to niemożliwe. Masy wojska płynęły na przeprawy w Wyszogrodzie i Modlinie.
Kawaleria generała Andersa cofała się tego dnia na most w Płocku i przeprawiała na południowy brzeg Wisły.
Dalsze losy pilota...
Od świtu tego dnia samoloty 131 eskadry osłaniały Armię Poznań. Włodzimierz Gedymin wraz z pchor. Nowakiem asekurowali przemarsz wojsk na szosie Ślesin – Sempolno. Popołudniowy start był wyjątkowo udany. Trzy samolotowy klucz przechwycił niemiecką wyprawę bombową. Kiedy Gedymin zobaczył niemieckie samoloty zamarzył, aby zestrzelić ich aż cztery. Tak jak pewien francuski pilot z I wojny światowej, o którym uczył się kiedyś na lekcji francuskiego. Jedna z czytanek miała tytuł „Cztery samoloty w jeden dzień”. Teraz przed Włodzimierzem leciało w równych szyku kilka Heinkli. Atak polskich pezetelek natychmiast złamał szyk bombowców. Piloci niemieccy nie wytrzymali i wyrzucając bomby, gdzie popadnie zaczęli ociekać. Gedymin dorwał jednego z He-111 i szybko go zestrzelił. Gdy wraz z innym pilotem strzelał do kolejnego poczuł, że jego maszyna też jest pod ostrzałem. Jedna z kul trafiła pilota. Z największym trudem w mocno postrzelanym samolocie Włodzimierz Gedymin wylądował. Natychmiast został przewieziony do szpitala w Poznaniu. W walce tej zaliczono mu 1,5 zestrzelania. Jeden samolot zestrzelił samotnie, a drugiego warz z innym pilotem.
Tak zakończył się udział ppor. Włodzimierza Gedymina w kampanii wrześniowej.
Dalsze losy piechura...
8 września 13 pułk piechoty zebrał się w pełni w twierdzy Modlin,. Wbrew pozorom jego straty nie były zbyt duże. Najważniejsze jednak było morale żołnierzy. Załamanie klęską przerodziło się w chęć odwetu. Oni chcieli walką zmazać skazę na honorze.
Niemcy obóz warowny Modlin zaatakowali z lądu dopiero 10 września. Wtedy to pod pozycje polskie podszedł II korpus niemiecki.
Dni chwały pułku zaczęły się jednak później. 12 września dowództwo twierdzy zdecydowało o wykonaniu uderzenia w kierunku Sochaczewa. Chodziło o wsparcie wycofujących się znad Bzury Armii Poznań i Pomorze. Do tej zaczepnej akcji została wytypowana 8 dywizja piechoty. Początek uderzenia od razu przyniósł sukces. Polacy zmusili do odwrotu doborowy pułk zmotoryzowany Leibstandarte „Adolf Hitler”. Tak atak 13 pułku opisywał później kpt. Stefan Eustachy Wąsicki dowódca 7 baterii artylerii: „(...) na podstawy 13 pułku strzelały co najmniej 3 dyony niemieckie. Pomimo, że 13 pp z miejsca poniósł duże straty, natarcie wyszło i rozwinęło się doskonale, tak jak na ćwiczeniach. (...) Pułkownik Nowak (dowódca 13 pp) szedł w pierwszej linii, nie kryjąc się i bez hełmu. Dowodził nadzwyczaj spokojnie i rzeczowo, stwarzając przepiękna sylwetkę dowódcy. (...) około godz. 17 – tej płk Nowak zarządził szturm na Borzęcin. Okazało się, że Niemców już tam nie ma. Spotkała nas rozentuzjazmowana ludność i proboszcz z krzyżem w ręku”.
Walki pod Zaborowem i Borzęcinem zakończyły się sukcesem – Niemcy stracili ponad 20 czołgów. Stefan Cisak, jak i jego koledzy byli zadowoleni – w końcu odgrywają się hitlerowcom za Grudusk.
14 września Niemcy całkowicie otoczyli Modlin. 13 pułk trzymał pozycje obronne w rejonie Kazunia i trzymał je solidnie przez kilka dni. W nocy z 16 na 17 września jeden z batalionów pułku wykonał rajd na Łomnę niszcząc kilka niemieckich czołgów. 18 września był bardzo przygnębiającym dniem. Niemcy zrucili ulotki informujące o wejściu Sowietów i wzywali Polaków do kapitulacji.
21 września Niemcy odcięli Polaków od składów z bronią w Palmirach. Natychmiast podjęto decyzję, że Palmiry trzeba odbić tym bardziej, że wróg nie zorientował się, że w lesie są polskie magazyny. Zadanie przebicia się dostał 13 pułk piechoty. Było to karkołomne zadanie. Polski szturm niestety został zatrzymany w ogniu artylerii i czołgów. Płk Nowak próbował poderwać swoich żołnierzy do ataku na bagnety. Seria z ckm – u przeszyła bohaterskiego dowódcę. Żołnierze wzięli jego ciało i wynieśli spod ognia. Akcja była nieudana, a straty pułku ogromne – ponad 500 ludzi.
Symbolicznym zakończeniem ataku na Palmiry był pogrzeb żołnierzy i pułkownika Nowaka. Na miejsce jego spoczynku wybrano kościół garnizonowy w Kazuniu. Uroczystości pogrzebowe prowadził kapelan pułku ks. Stefan Zielonka. Żołnierze zakończyli pogrzeb trzema salwami, które rozpłynęły się w huku armat.
Czując zbliżający się koniec, pozostali przy życiu oficerowie pułku podjęli decyzję o zakopaniu sztandaru. Został on schowany do metalowej skrzyni i zakopany gdzieś na Kępie Nowodworskiej.
Wobec braku amunicji i żywności w dniu 29 września 1939 o godz. 8.00 dowódca twierdzy generał Thommee skapitulował.
Żołnierze płakali, całowali broń i kto mógł ją niszczył. Nie chcieli, by dostała się w ręce wroga.
Dalsze losy kawalerzysty...
Pułk podchorążego Estkowskiego rozlokował się 6 września na południe od Wisły w okolicach Płocka. Ułani trochę poweseleli, bo pojąc konie w pobliskiej wsi mieli okazję popisywać się przed dziewczynami. 8 września nadszedł rozkaz wymarszu na Warszawę. Trzeci szwadron szedł jako jeden z ostatnich. Przed nimi maszerowało kilka tysięcy kawalerzystów, więc po trasie nigdzie nie było już wody. Zdarzył się przykry wypadek śmierci koni z pragnienia. W nocy z 10 na 11 września ułani przeszli przez most w Nowym Dworze Mazowieckim. O tej przeprawie Jan Estkowski napisał: „przez ten ostrzeliwany most cała brygada przeprawiła się znów na prawy brzeg Wisły. Na moście trzeba było mocno wytężać wzrok, bo był już podziurawiony pociskami artyleryjskimi. (…) Trasę z Nowego Dworu do lasów w okolicach Zegrza oddziały pokonały w szyku rozwiniętym. (…) wybuchy artyleryjskie towarzyszyły nam szczególnie w terenie odkrytym. Znalazłszy się w lesie, większość ułanów natychmiast zasypiała. Ja osobiście, udając, że nie śpię, oparty plecami o pień sosny, majaczyłem: wydało mi się, że cały czas traktem ciągną wojska, czołgi... a tymczasem wszyscy spali.”
Wkrótce Nowogródzka Brygada weszła wraz z Wołyńską Brygadą i resztkami Kresowej Brygady Kawalerii w skład specjalnej Grupy Operacyjnej Kawalerii, na czele której stanął generał Anders. Grupa dostała zadanie uderzyć na Mińsk Mazowiecki i Kałuszyn i odrzucić z tego rejonu niemiecką 11 dywizję piechoty. Atak ten miał być wsparty od północy przez uderzenie polskiej piechoty. Niestety zanim kawalerzyści Andersa przygotowali się do ataku zmieniono rozkazy i grupa wypadowa z Modlina została odwołana. Polska kawalerii atakowała samotnie. Mimo to, ułani bardzo cieszyli się, ze w końcu będą się bić. Do wczesnego popołudnia 13 września, mimo silnego oporu niemieckiego, wyznaczone cele ataku zostały osiągnięte. Im bardziej jednak kawaleria posuwała się do przodu, tym więcej odwodów podciągali Niemcy i tym silniej biła ich artyleria. Ok. godziny 18 – tej natarcie ugrzęzło i wobec ogromnej przewagi wroga wydano rozkaz odwrotu. Wkrótce Anders dostał zadanie wycofania swojej Grupy Kawalerii aż za rzekę Wieprz. Przez osiem dni i nocy, najpierw wzdłuż Wisły, potem niedaleko Lublina kawalerzyści maszerowali na południe. Pułki potraciły ze sobą kontakt i dopiero w okolicach Tomaszowa Lubelskiego cała grupa zebrała się ponownie. Tam skoncentrowały się też stosunkowo duże oddziały dowodzone przez gen. Dąb – Biernackiego. Ustalono plan działań na najbliższe dni – wojska miały przełamać kordon niemiecki między Zamościem a Tomaszowem Lubelskim i przebić się do Lwowa. W okolicach tego miasta koncentrowała się grupa wojsk pod dowództwem gen. Kazimierza Sosnkowskiego.
Atak wojsk polskich nastąpił w nocy 22 września. Ułani, mimo zmęczenia i przygnębienia ciągłym odwrotem, z ochotą przystąpili do walki. W nocy zostały zlikwidowane niemieckie patrole i o 7 rano 23 września ruszyła brygada na Krasnybród. Idące w ariergardzie szwadrony 25 pułku ułanów uderzyły z ogromnym impetem i z marszu zdobyły miasteczko. Jan Estkowski, jak i inni ułani, byli zachwyceni. Wreszcie bili Niemców i to solidnie. Miasteczko zostało zdobyte szarżą tak szybką, że Polacy wzięli do niewoli ponad 100 jeńców i rozbili sztab niemieckiej 8 dywizji piechoty.
Dalsza droga polskich oddziałów pełna była drobnych starć i małych bitew. Tak jedną z nich opisuje Jan Estkowski: „Na lewym skrzydle wychodzi na szosę III pluton, w chwili gdy od strony Cierzanowa widać zbliżający się szybko oddział motocyklistów niemieckich. Przywitamy ich salwą – ułani bezzwłocznie zajmują stanowiska ogniowe w rowie, na skarpie szosy i za drzewami. Odległość 200 metrów – salwa – ognia. Część motocykli zawraca, część dodaje gazu. Kilku minęło nas z maksymalną szybkością. Na szosie z brzękiem walą się trzy motocykle, ułani opróżniają chlebaki zabitych. (…) cała akcja trwała 15 minut. Droga w nakazanym kierunku była wolna. (…) walki tego dnia musiały być prowadzone także w innych miejscach na drogach przemarszu naszej brygady i to nie tylko w szyku pieszym. Dowodem tego mijane przez nas grupki jeńców, niektórych z poharatanymi twarzami. „Die Polen haben aber scharfe sabel” - odpowiedział jeden z Niemców na pytanie por. Potockiego. Widocznie i szable były w tych bojach w robocie.”
Generał Anders nie zatrzymał swych wojsk nawet na chwilę i ruszył dalej w kierunku Lwowa. Jako pierwszy posuwał się na południe 25 pułk w którym walczył Jan Estkowski. Dla zwycięskich polskich ułanów nadchodziły jednak złe wiadomości. Najpierw taka, że idący kilkanaście kilometrów z boku 4 pułk został otoczony przez Niemców i rozbity. Potem nadeszła wiadomość jeszcze gorsza – Lwów skapitulował a grupa gen. Sosnkowskiego została rozgromiona. Nie było więc sensu już się w tamtym kierunku przebijać. Sytuacja grupy kawalerii pod dowództwem generała Andersa była tragiczna. Jedynym wyjściem było podjęcie próby przebicia się do granicy węgierskiej. Tak też zrobiono.
Polacy ruszyli do przodu i wkrótce napotkali wroga. 26 września rano pod miejscowością Krakowiec drogę zatarasowali Niemcy z 28 dywizji. Idący w przodzie 26 pułk natychmiast zaatakował i rozbił jedną z niemieckich kompanii. Wywiązała się walka, w której ogromne straty poniósł 27 pułk ułanów. Jego szarża na wieś Morańce została odparta silnym ogniem ckm – ów. Cała polska brygada cofnęła się i zbierała siły do kolejnego ataku, gdy przybyli niemieccy parlamentariusze. Anders z dowódcą niemieckiej dywizji zawarł porozumienie. Polacy mieli bez walki przejść na południe, a Niemcy – wycofujący się z terenów które w pakcie Ribentropp -Mołotow przyznano Sowietom – na zachód. Jedni i drudzy nie chcieli walczyć i powiększać swoich strat.
Kawaleria ruszyła więc natychmiast na południe. Nocnym marszem Polacy podeszli pod miejscowość Wola Sudowska. O świcie przed Polakami pokazała się wojska sowieckie. Część dowódców polskich pułków chciała natychmiast szarżować. Ponieważ sowieci byli zaskoczeni i nieprzygotowani, taki szturm na pewno by się udał i brygada miała szansę dotrzeć do granicy węgierskiej. Niestety, ale generał Anders mając w pamięci układ z Niemcami postanowił spróbować tego samego z Sowietami. Zatrzymał więc wojsko i wysłał parlamentariuszy. Ci zostali przez Rosjan wzięci do niewoli. Tak te dramatyczne chwile wspomina Jan Estkowski: „w czasie przerwy w wymianie ognia nasz szwadron dostał rozkaz zebrania rannych i przeszedł do odwodu. Ułani byli bardzo zaszokowani bramą triumfalną na skraju najbliższej wsi przez którą maszerowaliśmy. Na bramie był portret Stalina i napis po ukraińsku: niech żyje Armia Czerwona. W krótkim czasie (…) okazało się, że nasze wojsko jest oskrzydlone przez broń pancerną, kawalerię i piechotę sowiecką. Sowieci ok. 9- tej obłożyli nas silnym ogniem artyleryjskim. (…) Wojsko nie wytrzymało ciężkiego ostrzału i rozproszyło się kierując się głównie do pobliskiego lasu. W odległości ok. 7 km. od kotła znalazłem się w oddziale grupującym się wokół rannego gen. Andersa. Zebrało się około 300 – 400 ułanów różnych pułków. Dowódca usiłował nas w różnych kierunkach wyprowadzić, ale ze wszystkich stron byli sowieci. Dowódca pułku zebrał grupę oficerów i z pocztem sztandarowym udał się w gęsty las. Tam zakopano sztandar. Po wyjściu na trakt, gdzie oczekiwali ułani dowódca oświadczył, że pułk nasz już nie istnieje i każdy żołnierz ma na własną rękę udać się w wybranym kierunku. Taki był koniec naszego 25 pułku ułanów w dniu 27 września 1939 roku.”
LOSY PÓŹNIEJSZE
Włodzimierz Gedymin ze szpitala w Poznaniu trafił do szpitala w Warszawie. Tam rany goiły się szybko. Kiedy Niemcy zajęli Warszawę Włodzimierz uciekł ze szpitala. Pod przybranym nazwiskiem Bagdan Lepejko podjął działania mające na celu przedostanie się do Francji lub Anglii. Włodzimierz chciał dalej latać i wrócić potem do Polski jako zwycięski pilot. Okazało się to niemożliwe i wkrótce Gedymin został żołnierzem państwa podziemnego. Działając w ramach Komendy Głównej Lotnictwa Armii Krajowej zajmował się przyjmowaniem zrzutów. Jak sam mówił działalność w podziemnej armii sprawiała, że wielokrotnie były takie tygodnie i miesiące gdy miał tylko jedno marzenie – najeść się do syta chleba.
W 1944 roku w randze kapitana Włodzimierz Gedymin zajmował się przygotowywaniem polowych lotnisk dla alianckich samolotów lądujących w Polsce. Były to niezwykle niebezpieczne akcje Most, podczas których wysyłano z Polski ważne osoby bądź dokumenty. Najbardziej dramatyczną akcją był III MOST z lipca 1944. Dowództwo Armii Krajowej zdecydowało, że na zachód muszą być wysłane części rakiety V2 jaką udało się zdobyć polskim partyzantom. Oprócz części rakiety wysłane miały być dokumenty, rysunki techniczne oraz technicy mający w głowach szczegóły techniczne rakiety. Włodzimierz Gedymin był dowódcą akcji od strony lotniczej – wybrał miejsce i przygotował lądowisko. Akcja miała bardzo dramatyczny przebieg – najpierw okazało się, że w pobliże przybyli licznie niemieccy żołnierze. Włodzimierz nie mógł jednak odwołać akcji, gdyż rozkaz z Komendy Głównej AK brzmiał – przesyłka do Anglii dotrzeć musi. Samolot więc przyleciał, załadowano przesyłkę oraz ludzi i … nie udało się wystartować. W rozmiękczonej deszczami ziemi zapadły się koła Dakoty. Dopiero po niemal godzinnym rozkopywaniu ziemi start udał się. Za tę akcję Włodzimierz Gedymin otrzymał po raz drugi Virtuti Militari.
Po wojnie Włodzimierz Gedymin krótko pracował w Polskim Radiu, a potem podjął pracę w Polskich Liniach Lotniczych LOT. Latał na amerykańskich Dakotach i rosyjskich Li – 2. Ta praca skończyła się w 1950 roku, kiedy to w najgorszym okresie stalinizmu przedwojenny oficer musiał odejść z pracy w LOT. Doskonały pilot musiał więc pracować jako budowlaniec.
Do lotnictwa cywilnego wrócił w 1956 roku i latał w lotnictwie sanitarnym, a potem w PLL LOT. Kilka sezonów pracował także w Libii, Egipcie i Algierii, gdzie uczestniczył w akcjach rolniczych.
W 1982 roku przeszedł na emeryturę i zamieszkał na Popławach w Pułtusku. W 2007 otrzymał roku tytuł Honorowego Obywatela Poznania. Od 2008 roku jest pułkownikiem.
Stefan Cisak wraz z innymi żołnierzami został przewieziony do obozu przejściowego w Olsztynku i z stamtąd został skierowany na roboty do niemieckich rolników w Prusach Wschodnich. W kilku gospodarstwach pracował do marca 1940 roku, a później został przetransportowany do zachodnich Niemiec. Przebywał w obozach w Buisburgu i Hemer. Jak sam po wojnie wspominał warunki tam były fatalne. Spał na betonowej podłodze, pracował ciężko, a Niemcy dawali bardzo skąpe jedzenie. Pracował i w gospodarstwach rolnych oraz przy rozładunku barek i statków na Renie. Kiedy alianckie lotnictwo zniszczyło port w którym pracowali, został przeniesiony do obozu jenieckiego 6C w Bathore tuż obok granicy holenderskiej. W tym rejonie we wrześniu 1944 roku doszło do wielkiej bitwy. Alianckie dywizje powietrznodesantowe lądowały na tyłach Niemców próbując zdobyć most na Renie. Bitwa pod Arnhem zakończyła się klęską Amerykanów i Brytyjczyków.
W styczniu 1945 roku Niemcy zaczęli likwidować obóz i jeńcy polscy szli na wschód przez trzy dni. Bliskość frontu i cofających się wojsk niemieckich powodowały, że alianckie samoloty kilka razy ostrzelały kolumnę jeńców. Dotarli w okolice Oldenburga, gdzie Niemcy zgromadzili jeńców rożnej narodowości, w tym Włochów. W pobliżu trwały walki, ale dopiero 3 mają po kilku miesiącach gehenny obozy zostały wyzwolone. Wolność polskim jeńcom przynieśli Kanadyjczycy.
Wkrótce przyjechali żołnierze z 1 Dywizji Pancernej i zabrali Polaków. Stefan Cisak został więc już po wojnie żołnierzem 1 Dywizji Pancernej gen. Stanisława Maczka.
Mimo możliwości pozostania na zachodzie zdecydował się wrócić do Polski. 22 maja 1946 roku był już w kraju. Od 1946 roku Stefan Cisak mieszka w Pułtusku.
Jan Estkowski po kapitulacji jego brygady postanowił razem z jednym przyjacielem trzymać się razem. Ulotnili się z miejsca kapitulacji i zastanawiali czy nie ruszyć na Węgry. Kolega jednak szybko postanowił iść do żony i dzieci w Warszawie. Jan Estkowski, którego matka mieszkała koło Pułtuska, po krótkim wahaniu postanowił także ruszyć do stolicy. Aby nie wzbudzać podejrzeń postanowili zostawić konie. To była przykra chwila, rozsiodłane i poklepane czule zostały na leśnej polanie gdzieś na Zamojszczyźnie. Ułani pozbyli się broni i oporządzenia i ruszyli na północ. Kilka razy udało im się uzyskać pomoc od Polaków. Najtrudniej było przekroczyć graniczny, między terenami zajętymi przez Niemców i Sowietów, San. Gdy dwaj wędrowcy dotarli w okolice mostu na Sanie dowiedzieli się, że na tereny zajęte przez Niemców mogą wchodzić tylko Niemcy, Ukraińcy i Czesi. Niestety, ale próba oszukania strażników nie powiodła się. Niezłomni wędrowcy próbowali jednak dalej i podczas pełnej niebezpiecznych przypadków eskapady dotarli do domów. Jan Estkowski 22 października przywitał się z mieszkającą w Niestępowie pod Pułtuskiem matką.
Jan Estkowski pracował w kilku gospodarstwach rolnych i przy budowie dróg. W marcu 1941 roku został zaprzysiężony w komórce podziemnej organizacji wojskowej w Kacicach. Okolice Pułtuska były na terenie Rzeszy i działalność organizacji podziemnych była bardzo skromna. Dlatego w 1942 roku Jan Estkowski zdecydował się uciec do Generalnej Guberni. Tam został po raz drugi zaprzysiężony i został dowódcą plutonu ZWZ – AK na terenie Ośrodka Wyszków – Obwód Rajski Ptak”. W listopadzie 1943 roku przeniesiony został do Ośrodka Tłuszcz i tu działał jako zastępca komendanta Ośrodka odpowiedzialny za szkolenie. Zaczęła się dla niego niebezpieczna partyzancka praca. Odbierał zrzuty, brał udział w akcji wysadzenia pociągu na stacji w Urlach, ogołacał z cukru niemiecki magazyn w Radzyminie i odbijał kolegów z aresztu. Jan Estkowski miał konspiracyjny pseudonim Szczapa. W lipcu 1944 roku, gdy zaczął się zbliżać front, partyzanci dokonali koncentracji i atakowali małe oddziały niemieckie. Kiedy jednak w rejon ich działania Niemcy skierowali duże siły pancerne i skutecznie pod Radzyminem odrzucili Armię Czerwoną przyszedł rozkaz rozwiązania oddziału.
Kiedy tereny działania zajmują Rosjanie polscy partyzanci nie są traktowani jak sprzymierzeńcy, ale jako wrogowie. „Szczapa” został 17 grudnia 1944 roku aresztowany przez NKWD. Po wielu przesłuchaniach, które nic sowietom nie dały Jan Korzyb – bo takie zmyślone nazwisko podał nasz bohater - przekazany został polskiemu Urzędowi Bezpieczeństwa. Wkrótce przewieziono go na warszawską Pragę. Tam 19 lutego 1945 roku został skazany na 10 lat więzienia za działalność w organizacji AK, mającej na celu obalenie demokratycznego ustroju Polski. Jan Korzyb siedział w więzieniu na Pradze do lipca 1945 roku, a później został przewieziony do Wronek. Z więzienia wyszedł po drugiej amnestii 17 VI 1945 roku.
Wkrótce Jan Korzyb przybył do Pułtuska, gdzie odpowiednią decyzją Starosta Pułtuski zezwolił mu na używanie prawdziwego nazwiska Jan Estkowski.
Pan Jan podjął pracę w pułtuskim nadleśnictwie gdzie pracował do emerytury.
Grzegorz Gerek
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze mogą dodawać tylko zalogowani użytkownicy.
Komentarze opinie