
Narew znał jak nikt inny. Wielokrotnie zdarzyło mi się z Nim płynąć rzeką – kajakiem, jachtem, kutrem, pychówką czy wpław i być pod wrażeniem Jego wiedzy o rzece. Od Zalewu aż hen po Tykocin znał niemal każdy zakątek, zatoczkę, strugę, wpadającą z jednej bądź drugiej strony. To od Niego dowiedziałem się gdzie jest Narwica – dla zainteresowanych – dzika, spławna tylko wiosną stara odnoga Narwi powyżej Łomży. Takich ciekawostek znał wiele.
Kiedy kilkanaście lat temu płynęliśmy do Różana, po godzinach spędzonych za sterem w nieustannym deszczu, wieczór nastał tak uroczo ciepły, że aż słodycz płynęła z każdego widoku na skąpaną w zachodzącym słońcu Narew. Nastrój mieliśmy radosny, trochę sentymentalny, trochę wspomnieniowy. Mój imiennik przypominał dawne lata spędzone na rzece. Jak przy ujściu Orza kąpał się na golasa, jak łapał ryby w Gnojnie, jak biwakował na wysokim brzegu naprzeciw ujścia Orzyca, jak wielkim kutrem płynął kiedyś aż z Mazur do Pułtuska. Gadaliśmy o zatopionych kamieniach, brodach, nocnych rejsach, a także świteziankach, wodnych zmorach i innych topielcach. I słowo honoru – jak słońce zaszło a na horyzoncie pojawił się cel naszego rejsu tamtego dnia – most w Różanie, przy którym mieliśmy nocować - jakieś pluski podejrzane towarzyszyły nam do świtu. Wiedział Grzesiek, gdzie one są i wiedział, że tylko lekko postraszą…
Któregoś października, tak pod sam koniec miesiąca, zabrał mnie Grzegorz na rejs aż do Zalewu Zegrzyńskiego. Wypłynęliśmy w kilkoro z portu i ruszyliśmy kutrem zamgloną, sentymentalną o poranku rzeką. Gdzieś przed Dzierżeninem słońce uporało się z chmurami i mgłą, i nad rzekę napłynęła taka kolorowa jesień, że w aparacie skończyła się skala przestrzeni barw. Żółcie, brązy, czerwienie, pomarańcze i kolejne żółcie mieszały się z błękitem nieba i szmaragdem Narwi. Nasz kapitan mówił, że takiej rzeki jeszcze nie widział. Było przepięknie. Dziękuję Ci Grzegorzu…
Na kajakach pływaliśmy Narwią, Orzycem, Biebrzą, Liwcem, Omulwią i oczywiście pułtuskimi kanałkami. Wszystkie te wyprawy w licznym gronie wymyślał i inicjował Grzegorz. Zapraszał mnie wielokrotnie na zimową Brdę czy rejs po Bugu, ale jakoś czasu nie starczyło. Szkoda, bo wszystkie spływy z nim były zawsze ciekawe i inspirujące.
Kiedy jeszcze kuter „Pułtusk” był w sile wieku, Grzegorz w kapitańskim uniformie był ozdobą pułtuskich Wianków. Znaczy się kuter był ozdobą i Grzegorz był ozdobą. Wieczór najdłuższego dnia roku spędzał na swoim okręcie, pływając po ukochanej rzece.
Był niebywale aktywny. W zasadzie spotkać go można było albo na kajaku, albo na rowerze. No, chyba że akurat grał w karty bądź na gitarze. I śpiewał Okudżawę…
Uwielbiałem z nim gadać o rzece. O starych nazwach kanałków, o tym jak rzeka musiała płynąć setki lat temu i jakie ryby gołymi rękoma można było łapać przy moście. O wielkiej powodzi, szlaku na Mazury, Aleksandrze Dobie i tajemniczym wzgórzu nad rzeką niedaleko Pułtuska.
Jego związanie, przywiązanie i umiłowanie Narwi sprawia, że wydaje mi się pierwszą osobą, którą śmiało nazwać można nie tylko wodniakiem, ale także NARWIAKIEM.
Paskudny los potargał nim strasznie tej wiosny. I, mimo że walczył, że miało być lepiej, nie dał rady. Zmarł w szpitalu w Makowie. Daleko od ukochanej Narwi.
Żegnaj Kolego Grzegorzu. Szkoda, że już nigdzie nie popłyniemy…
Grzegorz Gerek
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!